,,STACJA WORMDITT" ROZDZIAŁ II TO WCALE NIE BYŁO ZABAWNE
2 TO WCALE NIE BYŁO ZABAWNE
Wincek z zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowie starszych
wylegując się na ciepłym piecu.
Rodzeństwo już spało, on nie. Rzadko się
zdarzało, by wszyscy bracia ojca i szwagrowie spotykali się tyle razy, by rozmawiać na jeden i ten sam
temat – jechać, czy nie jechać ? Tak
było od kilku tygodni. Nie tylko oni byli tym zainteresowani, problem dotyczył
wszystkich w Dukojniach. Kobiety między sobą również tylko o tym rozmawiały. No
bo jak to tak – zostawić wszystko i wyjechać w nieznane, na poniewierkę.
- Ja tam zdania nie zmienię, wy róbcie jak
chcecie ! – głos ojca, najstarszego z
braci brzmiał dobitnie i stanowczo.
- Piotrze, zrobisz jak będziesz chciał, ale
pamiętaj, że zostaniesz tu sam jak palec. Prawie wszyscy chcą stąd wyjechać –
tłumaczył najmłodszy z braci Wacław.
- A co mnie
obchodzą wszyscy, niech robią sobie co chcą, ja ojcowizny nie zostawię – trwał
przy swoim ojciec.
Wszyscy znali Piotra
i wiedzieli, jaki jest uparty i
bezwzględny. Po wsi krążyły szeptem przekazywane plotki, że jest członkiem
grupy majora ,,Łuny” i niejednego Niemca ma na sumieniu. Grupa ,,Łuny” była
postrachem Niemców, partyzanci uprzykrzali skutecznie życie okupantom. Wincek,
tak jak wszyscy nienawidził Niemców. Do śmierci będzie pamiętał jak przed
kościołem dwa lata temu rozstrzelali na
oczach całej wsi sześć osób – ,,partyzantów”. Był wśród nich jego serdeczny
kolega Wiktor, który nic wspólnego z partyzantami nie miał. Wiedział o tym, bo
znał Wiktora lepiej niż swoich braci. To
przez tych cholernych fryców we wsi panował głód, zabierali ludziom wszystko co
się nadawało do jedzenia. Gdyby ojciec i inni gospodarze nie mieli w
okolicznych lasach ukrytych zapasów, to by wszyscy poumierali z głodu.
Głód jest straszny,
Wincek chyba nigdy nie zapomni tego uczucia i tej niemocy, jak życie powoli
uchodzi z człowieka i jedyna myśl to taka, by cokolwiek co nadaje się do
jedzenia wziąć do ust. I to ciągłe myślenie o kartoflach pływających w tłuszczu
i skwarkach. I ta gorzka ślina napływająca bez przerwy. Aż się wzdrygnął i znów
przestraszył – czy to już zawsze tak będzie?
Bóg i tak czuwał
nad Dukojniami, inne wsie spotkał gorszy los - przestały w ogóle istnieć.
Niemcy wystrzelali wszystkich, nawet dzieci, a domy spalili. Zostały tylko sterczące
kikuty kominów. Wincek widział taką wieś, kiedy w zeszłym roku pojechał z ojcem
na jarmark do Oszmiany.
Teraz na szczęście
nie ma już Niemców, ale co z tego, kiedy są Ruscy. Wprawdzie nie zabijają
ludzi, ale też zabierają jedzenie, chociaż nie wszystko. I wywożą. Na razie
tylko kułaków.
Pamiętał jak to było za Polski, wtedy nikt nikogo nie zabijał i jedzenia nie
brakowało nikomu. I nie było tego strachu na co dzień. I ludzie wtedy umieli się
śmiać. I często śpiewali i tańczyli.
Znów powrócił do
słuchania.
-
Ruskie i tak zabiorą ci ziemię, przecież tu będzie kołchoz – przekonywał szwagier Antoni, mąż Zofii, najstarszej
siostry ojca. - Nie chcesz jechać z
nami? A kto ci zagwarantuje, że nie wywiozą ciebie jak
innych na Sybir. Masz prawie tyle ziemi co kułak.
- Ja
tam przed czerwoną hołotą uciekać nie będę – trochę ciszej, jakby z rezygnacją
odpowiedział ojciec.
- Zastanów się, czasu jest niewiele. My już
zaczęliśmy się pakować – dodał swoje Konstanty, milczący do tej pory, najwyższy
z braci.
Wincek też był
zainteresowany tematem wyjazdu, ale jego o zdanie nikt nie pytał. Nie wiedział,
czy chce jechać, czy zostać. W rodzinie wszystkie decyzje podejmował ojciec –
wszyscy, łącznie z matką wykonywali jego polecenia bez zastanowienia. Jak
ojciec postanowił, że zostajemy, to tak ma być i koniec, kropka. Szkoda, że
wszyscy wyjeżdżają, nie będzie za bardzo z kim pogadać w wolnych chwilach. Ale
widocznie tak ma być. Najważniejsze, żeby nie być głodnym.
No i w końcu
nastał dzień wyjazdu. Jak na tę porę roku było bardzo ciepło – zima nie nadchodziła.
Cała wieś zebrała się na stacji. Dziś większość z nich opuści rodzinne strony,
we wsi zostanie niewielu.
Pociąg stał na bocznicy, wokół krzątało się mnóstwo ludzi –
jak mrówki poruszali się w przyspieszonym tempie, widać było w ich ruchach
napięcie i podenerwowanie. Było gwarno jak na świątecznym odpuście. Każdy miał
jeszcze coś do załatwienia, coś do pogadania. Starsi ze łzami żegnali się z ziemią rodzinną, tą ziemią,
która tyle potu i krwi wchłonęła, młodsi byli podekscytowani perspektywa
nowego – lepszego życia w ojczyźnie, która jakimś dziwnym sposobem oddaliła się
od nich o setki kilometrów. Jednym się wydawało, że uciekają, innym, że
wracają. Ludzie żegnali się ze swoimi bliskimi i sąsiadami i ze swoim
dotychczasowym życiem. Jutro wszystko będzie zupełnie inne. Wszyscy zdawali
sobie sprawę, że w takim gronie już nigdy w życiu się nie spotkają. Chcieli
nasycić się tą atmosferą, by potem tam daleko w nieznanych stronach móc do tych
chwil powrócić. By za wszelką cenę nie odciąć się od korzeni.
(I ja tam byłem na
tej stacji, i mnie ze wzruszenia brakowało tchu w piersiach, i mnie po
policzkach ciekły łzy gorzkie, niechciane)
Wincek widział
zmianę w zachowaniu ojca, był bardziej posępny niż zwykle, jakby obrażony. Szybko
pożegnał się ze wszystkimi odjeżdżającymi, bez zbytnich czułości i wylewności i
nakazał matce, by zabrała dzieci do domu. On chciał jeszcze wracać, chciał
pobyć z odjeżdżającymi, aż pociąg odjedzie. Bał się jednak ojca o to poprosić.
Bardzo się więc zdziwił, gdy usłyszał:
- Ty
Wincek zostań, może trzeba będzie tu im w czymś pomóc, - mówiąc to zdjął swoją kurtkę i zarzucił mu ją na ramiona
dodając – weź, wieczory teraz chłodne.
Nie zwrócił na to uwagi, ledwo się powstrzymał, by nie
ucałować ojca w rękę, za to, że pozwolił mu zostać. Taki był zadowolony.
- A nie pojedź z nimi – na odchodne
zażartowała jego najmłodsza siostra Irena.
Odpowiedział jej szerokim uśmiechem.
Został więc i z
ochotą przyłączył się do towarzystwa, które zebrało się przy wagonie, w którym
była jego rodzina. Napięcie nieco zelżało, ludzie stali się spokojniejsi, bo
sygnału do odjazdu jeszcze nie było.
Żołnierze pilnujący pociągu nie pozwalali
na opuszczanie wagonów, ale przymykali oko, gdy ktoś chciał na chwilę
wyskoczyć za potrzebą w pobliskie krzaki.
Pociąg nie
odjeżdżał, więc czas zaczął się dłużyć. Bo ile czasu można się żegnać. Źle jest
jak na pożegnanie nie ma zbyt wiele czasu, ale źle też jak jest go w nadmiarze.
Ktoś w wagonie zaproponował:
- A może tak po kusztyczku na pożegnanie?
Od razu odezwały się pomruki aprobaty, ktoś spiesznie
dorzucił:
-
Dobra samogonka najlepsza na rozstanie.
Po chwili stakan z samogonką raźno zaczął krążyć z rąk do
rąk.
- Chodź Wincek do nas, wypijmy na pożegnanie – zaprosił stryj Anzelm, najstarszy z wyjeżdżających
braci.
- A jak
pociąg odjedzie ? – zaniepokoił się chętny do wypicia młodzieniec.
- Jak odjedzie ? Najpierw dadzą sygnał, zdążysz
wyskoczyć – uspokoił go stryj Wacław.
Nie trzeba było drugi raz go namawiać, znał już piekący smak
samogonu i znał to przyjemne uczucie, które pojawiało się, jak gardło
przestawało piec. Pomocne dłonie wyciągnęły się w jego kierunku i już po chwili
siedział w wagonie trzymając w dłoni napełnioną szklanicę z grubego, mętnego
szkła.
- Za waszą szczęśliwą podróż – uniósł stakan
i jednym haustem przełknął jego zawartość. Nie skrzywił się nawet, co nie uszło
uwagi wuja Konstantego, który z uznaniem pokiwał głową.
Któraś z ciotek podała mu kawałek chleba ze słoniną,
podziękował i z ochotą zakąsił. Humor poprawił mu się jeszcze bardziej kiedy znów przyszła jego kolejka do wypicia.
Dumny był, że wujowie traktują go jak równego sobie i pije z nimi łeb w łeb.
Ojciec w domu pozwolił mu kilka razy na wypicie jednego kieliszka, ale nigdy
więcej.
Humory poprawiły się
wszystkim, Konstanty wyjął z futerału
swój akordeon, z którego był taki dumny i z wprawą zaczął przebierać palcami po
klawiaturze. Zaczęły się przyśpiewki, prym wiodła ciotka Maria – żona Anzelma.
Miała bardzo ładny głos i lubiła śpiewać.
Pojawiło się więcej butelek z samogonem. Ich właściciele
zapomnieli, że miała to być moneta przetargowa w razie nagłej potrzeby. A może
doszli do wniosku, że taka potrzeba pojawiła się teraz właśnie. Zrobiło się
gwarniej i swobodniej. Jak rozochocony akordeonista zaczął grać i śpiewać
szydercze piosenki o Ruskich pod drzwiami wagonu pojawił się sołdat i zażądał
bez pardonu:
- Tiszyna swołoczy !
Tego tylko
brakowało, żeby jakiś Rusek tak się do nich odzywał, duma ich została
nadszarpnięta, takiej zniewagi nie można puścić płazem.
- O
żesz ty suczy synu – zerwał się na równe nogi Anzelm i już chciał wyskakiwać z
wagonu. Powstrzymał go przed tym widok pepeszy na piersi krasnoarmiejca, więc
nakazał Konstantemu:
- Graj Kostek głośniej !
Nie trzeba było drugi raz powtarzać – harmoszka zawyła
przeraźliwie i pijackie wrzaski zagłuszyły wszystko. Sołdat nie zastanawiał się
długo - zasunął wrota wagonu i zrobiło się ciemno.
Tego nikt się nie
spodziewał.
Wincek wytrzeźwiał
momentalnie:
- Jezus Maria wypuśćcie mnie stąd !!! –
wrzasnął i zaczął walić pięściami w twarde deski. Inni też podjęli larum.
-
Towariszcz nie wygłupiaj się, otwieraj! Wincka trzeba wypuścić! On z nami nie
jedzie! Nie ma żadnych dokumentów! On zostaje! – darli się w niebogłosy.
Na nic to. Drzwi były zamknięte na amen. Na szczęście pociąg
nie odjeżdżał.
Ale to szczęście nie trwało niestety długo. Po chwili odezwał
się przeciągły gwizd parowozu, potężna siła targnęła wagonem i pociąg ruszył.
Wszyscy zaczęli drzeć
się jeszcze głośniej – na nic, pociąg nabierał rozpędu.
Wincek głęboko wciągnął powietrze i zamarł, poczuł jak ołowiana kula przerażenia przesuwa się w
dół po kręgosłupie aż do kości ogonowej. Nie był w stanie oddychać.
W końcu niedotleniony mózg zmusił go do wypuszczenia
powietrza, które uwolniło się z płuc świszczącym:
- Jezus Maria, Jezus Maria, Jezus Maria…
Spojrzał w twarze otaczających go krewnych z niemym wyrzutem
i błaganiem o pomoc.
Nie dojrzał niestety niczego, co mogłoby choć odrobinę
podnieść go na duchu. Dłuższą chwilę panowało trudne do zniesienia milczenie,
które w końcu przerwał Anzelm, którego Wincek w myślach zaczął obwiniać za to
co się stało:
- Nie ma co się martwić, pociąg zatrzyma się
na następnej stacji, Wincka odeśle się do domu i będzie po strachu – przynajmniej
chłopak przejedzie się pociągiem.
Nikogo to niestety
nie uspokoiło i ponura atmosfera trwała nadal. Bali się odezwać, no bo co
mądrego można powiedzieć w takiej sytuacji. Czuli się w jakiś sposób winni, bo
gdyby nie pili i nie śpiewali, to wszystko potoczyłoby się inaczej.
Butelki z samogonem
zostały dyskretnie zakorkowane i pochowane głęboko w czeluściach pakunków, jak
obrazki z wizerunkami świętych, które troskliwie zabrali ze sobą, by nie szukać
na obcej ziemi innych bóstw.
Wincek usiadł na jakiejś
skrzyni, schował twarz w dłoniach, oparł
łokcie na kolanach i próbował zebrać jakoś myśli. Za to, co się stało winił swoich
stryjów, szczególnie Anzelma, gdyby wtedy się nie rzucił na tego Ruska, to
wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale tacy oni już byli - i ojciec i jego
bracia. Pomyślał, że dobrze byłoby w tej sytuacji zapłakać, miał do tego prawo,
nie był przecież jeszcze dorosły. Płacz przyniósłby tak potrzebną w tej trudnej
sytuacji ulgę. Ale lata okupacji niemieckiej ze wszystkimi jej potwornościami
spowodowały, że nie umiał już niestety płakać. Przerażenie powoli mijało,
pojawiał się lęk, który utrudniał myślenie i złość na Anzelma, która w tym
momencie była jego sprzymierzeńcem, bo nie pozwalała pogrążać się w beznadziei.
Trzeba czekać aż pociąg zatrzyma się na następnej stacji, tak jak mówił stryj.
-
Stryju, a jaka będzie następna stacja? –
zdecydował się w końcu na przerwanie kłopotliwego milczenia Wincenty zwracając
się do Anzelma.
- No … dokładnie nie pamiętam, ale… sobie
przypomnę jak się zatrzymamy – odpowiedział zbity z tropu.
Ktoś tam zaśmiał się
z wymijającej odpowiedzi, ale nikt mu
nie zawtórował. Nikt też się nie odezwał. Czyżby nie wiedzieli? Może być, że
tak. Ich dotychczasowy świat kończył się na Oszmianie, nie było potrzeby
jeżdżenia gdzieś dalej, bo i po co? W Oszmianie był jarmark i sklepy, w których
mogli nabyć wszystko, co do życia było im potrzebne. W Oszmianie działały
urzędy, których wszyscy się bali, bo każda w nich wizyta wiązała się z wydatkami i problemami.
Teraz jechali w
nieznane i coraz bardziej docierało do nich, że cel ich podróży jest dużo, dużo
dalej, niż to sobie wyobrażali. Do tego dochodziła jeszcze sytuacja z Winckiem.
Co będzie, jak pociąg się jednak nie zatrzyma? Wszyscy jak jeden wytężali słuch,
by usłyszeć, że parowóz zwalnia swój bieg, że pociąg się zatrzymuje, lecz
nic niestety nie wskazywało na to. Jednostajny, miarowy stukot żelaznych
kół odbierał im wszystkim nadzieję. Wszyscy myśleli o tym samym. Przecież Piotr
im tego nie wybaczy! A jak spojrzą w oczy Marii. Przez nich straciła syna,
nawet nie mogła się z nim pożegnać. Czy w ogóle się kiedykolwiek spotkają. Jak
to wytłumaczyć, jak prosić o przebaczenie? O Boże, Boże, czym zasłużyliśmy na to co
przeżywamy? Czemu nas tak okrutnie karzesz?
Pociąg mknął dalej
zagłuszając ich skargi i żale. (I ja tam byłem, w tym wagonie, i mnie brakowało
języka w gębie, i ja nie wiedziałem, co począć)
Wincek popadł w dziwny letarg, miarowy stukot
kół wprawił go w dziwny stan. Nie wiedział ile to czasu trwa: minuty, czy
godziny? Czuł się tak, jakby tkwił w jakiejś wielkiej mydlanej bańce i nie brał w tym wszystkim udziału. Jakby to
jego nie dotyczyło.
Ten stan przerwało
wspomnienie, które nagle się pojawiło. Przypomniał sobie ostatnie chwile z ojcem.
Wtedy nie zwrócił na to uwagi, ale teraz zobaczył to raz jeszcze w innym
świetle.
Czemu ojciec dał mu
swoja kurtkę? Przecież nie było wtedy zimno. Przypomniał sobie jego dotyk,
kiedy zarzucał mu ją na ramiona. Uświadomił sobie, że w tym geście było coś,
czego nigdy nie doświadczał od ojca. Jakaś taka delikatność, troskliwość,
prawie czułość. Zawsze był szorstki w
obyciu, nie przytulał, nie głaskał żadnego z nich. Czyżby przeczuwał, że to tak może się skończyć? Czyżby to było
takie dziwne pożegnanie, błogosławieństwo na drogę? Chciałby Wincek,
żeby tak było. Ale czy będzie kiedyś się o tym mógł przekonać? Same trudne pytania, żadnej odpowiedzi.
Zrozumiał, że bez
względu na to co się stanie jutro, jego
dzieciństwo skończyło się bezpowrotnie tam, na tej małej stacji kolejowej,
kiedy ojciec zarzucił mu swoja kurtkę na jego szczupłe ramiona.
Pogodził się z losem, pogodził z rozstaniem z najbliższymi,
zechce dobry Bóg, to sprawi, że niebawem ich spotka. Ulga przyszła nagle, tak
jak czasem największa burza niespodziewanie cichnie.
Pociąg zatrzymał się
dopiero w Białymstoku, ale nikt z obsługi nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień, jeden z Ruskich nawet odbezpieczył pepeszę,
dając bardzo wyraźny sygnał, że kontynuowanie tematu może się źle skończyć. Po
godzinnym postoju ruszyli dalej.
Wincek obrażony na stryja Anzelma w wagonie
trzymał się blisko ciotki Zofii i jej
męża Antoniego. Lipscy byli spokojnymi i
wyjątkowo cierpliwymi ludźmi. Taki też był ich jedyny syn – Staś,
trzynastoletni blondynek z wyłupiastymi oczami. Nie miał też wątpliwości co robić,
kiedy na następnym postoju, w Olsztynie pojawił się dylemat: co dalej?
Na sąsiednim torze stał pociąg jadący do Ornety. Jakiś
kolejarz powiedział im, że to pięćdziesiąt kilometrów stąd.
Anzelm namawiał,
żeby jechać na Pomorze Zachodnie, twierdząc, że tam jest
dużo lepiej niż po tej stronie Wisły. Lipscy nie chcieli jechać dalej, wybrali
Ornetę. Poparła ich w tej decyzji część
krewnych. Rodzina się rozdzieliła. Wincenty został z ciotką Zofią i wujem
Antonim.
*
Warmia jako młode europejskie
państwo zasiedlana była przez liczne
nacje. Trudno byłoby wyliczyć wszystkie, które miały większy, lub mniejszy
wpływ na jej krótką, niespełna ośmiowieczną historię – tu
,,miotła historii” częściej niż w innych krainach bywała w użyciu. Po jej
pierwotnych, prawowitych właścicielach – Prusach nie pozostał już żaden, najmniejszy
nawet ślad.
Podczas ostatniego
,,zamiatania” w 1945 roku zaczęli ją zaludniać kolejni właściciele. Nie będę
się zagłębiał w moralno-historyczne tło tego co się wówczas działo, skwituję to
krótkim resime - nie jest to powód do dumy dla nikogo.
Z różnych stron
świata zaczęli się zjeżdżać ludzie ,,goniący za uciekającą ojczyzną”, kierowani
przez socjalistyczne władze do obsadzania stanowisk w urzędach tworzącego się
państwa, ci co chcieli zacząć wszystko
od nowa po wojennej zawierusze, ale
również osobnicy zagadkowej proweniencji
i podejrzanej konduity po to, by
zaludnić ,,terra incognita” po
wypędzonych poprzednich właścicielach.
Jedni trafili tu z
wyboru, inni z konieczności, jeszcze inni przez zwykły przypadek, można by rzec - psikus losu.
W taki sposób
Wincenty jako siedemnastolatek,
zaliczając przyspieszony kurs dorastania w wagonie towarowym, bez żadnego
dokumentu potwierdzającego tożsamość znalazł się pewnego jesiennego poranka w obcym
kraju, w obcym mieście, z dala od swoich rodziców, braci i sióstr. Był jedynym pasażerem, który nie przywiózł ze
sobą żadnego bagażu.
*
Po otwarciu drzwi wagonu ujrzał kilkadziesiąt
fortepianów stojących pod gołym niebem obok budynku dworca. Zastanawiał się po
co komu tyle instrumentów i czemu stoją one niczym nie przykryte. Przecież w
każdej chwili mógł zacząć padać deszcz, albo śnieg. A to były chyba bardzo
drogie rzeczy. Z dala lśniły niczym wypolerowane.
Potem przyjrzał się
budynkowi dworca. Był wielki, zbudowany z czerwonej cegły. Nad wejściem
widniał dziwny napis: Wormditt.
Na stacji zostali
poinformowani gdzie mają się udać, by załatwić formalności związane z
zameldowaniem. Okazało się, że to niedaleko stąd. Szli szeroka ulicą wybrukowaną
kamieniami, po drodze mijali ładne, duże niczym pałace, zadbane domy.
Ciotka Zofia
oczywiście zadbała o to, by miał co nieść, oni mieli tobołków pod dostatkiem.
Wincenty czuł
napięcie, bał się, że może mieć problemy w urzędzie repatriacyjnym. Wprawdzie Lipscy
zapewniali go, że nie ma co się martwić, że go nie zostawią samego, mimo tego
czuł lęk.
Nie on jeden zresztą. Chcieli wierzyć, wierzyli, że jadą do
siebie, do swojej ojczyzny, ale nic, co zobaczyli w najmniejszym nawet stopniu
nie przypominało im ojczyzny. Obcy krajobraz, obce domy, obce ulice.
Teraz ich ojczyzną byli ludzie z wagonu, którym podróżowali i tobołki,
które ze sobą przywieźli.
Choć ich wnętrza nie zawierały żadnych drogocennych
przedmiotów, był to ich jedyny majątek.
Prócz siebie i tych bambetli nie posiadali nic. Musieli
znaleźć swoje miejsce i swoją ojczyznę na tej obcej, poniemieckiej ziemi.
Coraz więcej
wątpliwości rodziło się w ich duszach, ale powrotu nie było. Kości zostały
rzucone.
(I ja szedłem z nimi
po tym niemieckim bruku z duszą na ramieniu, i ja z lękiem oglądałem się na
boki, i ja tuliłem się do mego tobołka, jak do koła ratunkowego).
Okazało
się, że Wincenty nie miał żadnych problemów z uzyskaniem ,,obywatelstwa
polskiego” i zameldowania w Ornecie. Cała procedura objęła wypisanie przez
urzędnika Państwowego Urzędu Repatriacyjnego na świstku papieru zaświadczenia
lakonicznej treści: Wincenty Łuksza,
urodzony we wsi Dukojnie w ZSRR został
mieszkańcem Ornety.
Dziwił się
Wincenty, dziwili się inni, jak to jest?
W zaświadczeniach mieli napisane, że urodzili się w Związku
Radzieckim a wszyscy pamiętali, że miejscem ich narodzin była Polska. Mówili też im, że są ,,repatriantami”, a przecież repatrianci, to ludzie wracający
po latach do ojczyzny. Oni przecież nie wracają, ich ziemia ojczysta została
daleko na wschodzie. Oni z ojczyzny
wyjechali ! Do obcego, niemieckiego miasta,
które teraz ma być Polską. Ale nie taką, jak ich dawna Polska. Ta ma być
ludowa, inna. Nawet z innym godłem – orłem bez korony. Jak to dobrze, że nie wypili całego zapasu
bimbru, może on rozjaśni im coś w ich tępych, wiejskich czerepach.
Otrzymali zakwaterowanie w ratuszu, w
kamienicy numer 1, na pierwszym piętrze. Wyjaśniono im jak mają tam dojść, więc ruszyli raźno, by jak najszybciej
dotrzeć do nowego domu.
Teraz Wincenty
czuł się dużo lepiej – zniknął niepokój i strach, pojawiło się
zaciekawienie. Jaki to będzie ten ich
nowy dom? Chyba się zmieszczą we
czwórkę. Ulica, która podążali - Bahnhofstrase zdawała się nie mieć końca. Domy,
które mijali po drodze były wielkie, jak dwory. Na niektórych widać było ślady
po pociskach, niektóre były częściowo zniszczone. Budziły u niego obawę, ale i
zaciekawienie. Domy w Dukojniach wszystkie były takie same, parterowe,
drewniane. Tu wszystkie były
murowane i wszystkie były wysokie. Miał
nadzieję, że ten w którym mają zamieszkać nie będzie taki wielki. Mylił się.
Kiedy w końcu doszli
na miejsce ujrzeli ratusz - największy budynek w mieście, takiego wielkiego to
Wincenty jeszcze nie widział. Część kamienic w rynku była w ruinie,
gdzieniegdzie leżały sterty gruzu. Inne były mniej, lub bardziej zniszczone.
Budynek ratusza wprawdzie był olbrzymi, ale ich mieszkanie było malutkie – po wąskich schodkach
wchodziło się na piętro, gdzie były dwa pomieszczenia, jedno za drugim. Oba były
umeblowane, więc plotki, że ,, jedzie się
na gotowe” okazały się prawdziwe.
Meble nie były nowe,
ale przyzwoite, nie trzeba było wiele przestawiać, by się zadomowić. Tym zajęła
się ciotka Zofia, która najbardziej cieszyła się z kranu z którego po
odkręceniu kurka ciekła woda. Wprawdzie obawiała się, czy ta woda nadaje się do
picia, bo ludzie opowiadali, że Niemcy jak uciekali, to zatruli wodę, więc na
razie z niej nie korzystała. U nich w Dukojniach takich cudów nie było, po wodę
chodziło się na podwórze, do studni. Tu na miejscu też była też ubikacja,
bardzo wygodne urządzenie.
Wszyscy byli
zadowoleni i na jakiś czas zapomnieli o strachu, obawach i niepewności, które
im przez cały czas towarzyszyły. Jak
tylko dostali swój własny kąt, pojawiła się namiastka poczucia bezpieczeństwa i
lęki zniknęły. I dla nich zaświeciło słoneczko, choć nie wiedzieli na jak
długo.
Wuj Antoni zarządził spacer, trzeba było poznać
miasto, zorientować się gdzie co jest, może się czegoś ciekawego dowiedzą od
innych ludzi.
Zwiedzanie
rozpoczęli od wizyty w ratuszu, gdzie mieścił się najważniejszy urząd miasta.
Tam dowiedzieli się, że wodę z kranu
można pić bez problemów, dostali też kartki na żywność i zostali
poinformowani, czego nie można robić, a co można . Przede wszystkim nie wolno
,,szabrować”, czyli kraść. Z tego co jest w ich mieszkaniu mogą korzystać,
teraz to jest ich własność. Jeżeli znajdą jakąkolwiek broń, czy też amunicję,
mają natychmiast powiadomić o tym w ratuszu. Nie powinni wychodzić z domu wieczorem dla własnego
bezpieczeństwa. O wszystkim, co jest podejrzane mają również powiadamiać
urzędników.
Władza wprawdzie
była polska, ale i w ratuszu i na ulicach widzieli uzbrojonych rosyjskich
sołdatów, w charakterystycznych, wypłowiałych mundurach.
Miasto zrobiło na nich wielkie wrażenie -
domy były stare, historyczne, ulice były brukowane i wszystkie krzyżowały się
pod kątem prostym. Sterty gruzu budziły przerażenie. Straszna jest wojna i
straszne jest to, co ze sobą niesie.
Ratusz, o dziwo nie
doznał poważniejszego uszczerbku.
Olbrzymi,
ceglastoczerwony kościół też nosił ślady zniszczenia, szczególnie po tej
niewidocznej od ulicy stronie. Kiedy weszli do środka ich oczom ukazał się
widok zapierający dech w piersiach.
- Toż to… katedra – otworzywszy szeroko usta
zastygł w milczeniu wuj Antoni.
Kościół był olbrzymi
i bardzo piękny. Z niekłamanym zachwytem przyglądali się wielkiemu ołtarzowi z
olbrzymimi rzeźbami świętych. Usiedli w wielkich ławkach, z drzwiami jak w
pociągu by się pomodlić.
Wincenty przypomniał
sobie ich wiejski kościółek i mimo woli
uśmiechnął się. Pomyślał sobie, że w takim pięknym kościele na pewno musi być
Pan Bóg, tym rychlej zaczął się gorączkowo modlić i prosić o jak najszybsze
spotkanie z pozostawioną w Dukojniach rodziną.
Wyszedł z kościoła
pokrzepiony, z mocnym przekonaniem, że wkrótce spotka się ze swoimi bliskimi.
Na ulicach nie było
ludzi, miasto sprawiało wrażenie wyludnionego. Nawet jak kogoś zobaczyli, to
ten ktoś znikał za chwilę, tak jakby przed nimi uciekał.
Widzieli różne
sklepy, mniej, lub bardziej zniszczone i ,,wyszabrowane”. Żaden z nich nie był
czynny, mimo, że było dość wcześnie. Okna niektórych były pozabijane deskami.
Zwiedzili tylko
okolice w pobliżu ratusza, korciło ich wprawdzie, by pójść dalej, ale zdrowy
rozsądek zwyciężył.
Wincenty chciał się
koniecznie dowiedzieć, gdzie jest poczta i czy jest czynna. Chciał napisać list
do rodziców i uspokoić ich, że żyje i
gdzie jest. Wuj obiecał, że sprawdzą to jutro, dziś już jest za późno, niebawem
się ściemni.
Zadając wiele pytań,
na które nikt nie znał odpowiedzi zjedli kolację sporządzoną z przywiezionych
ze sobą zapasów i zmęczeni dniem pełnym wrażeń udali się na spoczynek.
Dziwnie się czuł Wincenty
kładąc się do cudzego łóżka, do czyjejś pościeli. Myślał o ludziach, którzy tu
przed nimi mieszkali i tak jak oni musieli opuścić swoje domostwa i szukać
swego kąta gdzie indziej. Musieli to być zwyczajni, prości ludzie, tacy sami
jak oni. Świadczyło o tym wyposażenie mieszkania, które otrzymali od nowej,
ludowej władzy.
Co się stało z tymi
ludźmi tego ani Wincenty, ani nikt inny nie wiedział.
- Jak to w życiu
czasem dziwnie się dzieje i czemu to człowiek musi tak cierpieć, tułać się po
świecie - z takimi przemyśleniami
zasypiał Wincenty w swoim nowym domu, w swoim nowym łóżku.
Nazajutrz wszyscy
udali się po chleb do mieszczącej się w pobliżu ratusza piekarni.
Okazało się, że ustawiła się już spora kolejka chętnych, wszyscy musieli być więc nowymi mieszkańcami
Ornety. Początkowo panowało wśród nich nieufne milczenie, uspokoili się, kiedy
usłyszeli polską mowę - byli wśród
swoich.
Czekając na chleb
dowiedzieli się ciekawych rzeczy o mieście, poznali ludzi, którzy tak jak oni przybyli tu z
daleka. Dowiedzieli się, że poczta jest
czynna i gdzie się znajduje. Dowiedzieli się, że w mieście czynna jest apteka i
jest też lekarz, wprawdzie Niemiec, ale podobno życzliwy. Dowiedzieli się, że poszukiwani są
ludzie do pracy i gdzie trzeba się zgłosić, by znaleźć zatrudnienie –
oczywiście do ratusza. Dowiedzieli się, że burmistrz jest Polakiem i nazywa się
Brzozowski, że można się do niego zgłaszać jak ktoś ma problem, chętnie
pomaga. Zapanował rozgardiasz jak na
jarmarku – w takiej atmosferze poczuli się swobodnie – już tworzyli swoją nowa
rzeczywistość. Jeszcze bardziej poprawiły im się humory, kiedy każdy oprócz
bochenka chleba otrzymał puszkę z tuszonką. Wracali do domu w wyśmienitych
humorach.
Jeszcze jedna rzecz
sprawiła im w tym dniu radość. Staś grzebiąc
po szufladach w kredensie, który stał w kuchni znalazł klucz, który pasował do zamka w drzwiach
wejściowych.
- No teraz to my jesteśmy naprawdę na swoim –
stwierdziła zadowolona ciotka Zofia.
Wuj Antoni został
zatrudniony na kolei, proponował to samo Wincentemu. Ale Wincenty nie chciał. Wstydził
się do tego przyznać, ale po tym co się wydarzyło w jego życiu bał się
pociągów. To pociąg zabrał go od rodziców i przewiózł jak więźnia na koniec
świat. To w pociągu przeżył chwile największej trwogi i przerażenia, to pociąg
zmusił go do bycia dorosłym. Dlatego bał się pociągów, mimo tego, że tchórzem
nie był.
Komentarze
Prześlij komentarz