,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ V KANIKUŁA
5
KANIKUŁA
Moje pierwsze wakacje – wyjazd z rodzicami na Wileńszczyznę,
do Rosji (tak się wtedy mówiło).
Czas, kiedy w mojej percepcji pojawiły się i zagościły na
dobre zapachy (aromaty, smrody i wszelkie inne wonie). Wszystko, co pamiętałem
do tej pory pozbawione było wrażeń węchowych. Nawet mój najwspanialszy dzień
spędzony z Cyganami na podorneckich łąkach nie był nimi wzbogacony.
Dopiero z perspektywy czasu mogę ocenić jakie
to ważne, bo dziś te zapachy, zakodowane
głęboko w mojej psychice są jak suszone grzyby – pachną bardziej niż świeże.
Podróż koleją. Nie
jakaś tam przejażdżka z punktu A do punktu B. Prawdziwa podróż pociągiem:
z przesiadkami, gonieniem z walizami z peronu na peron, pod
presją nieubłagalnie mknącego czasu,
z niekończącym się
oczekiwaniem na odjazd pociągu, z noclegiem w wagonie, z jajkami na twardo – standardowym posiłkiem
podróżnych. Para buchająca z parowozów, uzupełnianie wody z żurawi przy torach,
kolejarze krzątający się między wagonami jak między poskromionymi dzikimi
bestiami.
I towarzyszące temu wszystkiemu zapachy i dźwięki. Wszystko
takie żywe, ostre, kolorowe. A wystawienie
głowy za okno pędzącego pociągu? Ten
wiatr we włosach, szum w uszach i zapach niepodobny do żadnego innego. Tego
wtedy zaznałem. I zakochałem się w podróżowaniu pociągiem, zakochałem się w
stacjach kolejowych i barach dworcowych. Poczułem się bezpiecznie i swojsko w nakręcanym żądzą podróżowania tłumie
podróżnych.
Wieś wileńska. Taka prawdziwa, z drewnianą zabudową, ze studnią z żurawiem, ze stodołą zapchaną aż po sam dach sianem z tak
pachnącym, że aż niebezpiecznym. Na każdym kroku inne zapachy, tyle ich, że
trudno je wszystkie naraz ,,wywąchać” i tak skomponowane, że żaden z nich nie razi,
nawet zapach obornika w pomieszczeniach inwentarskich jest przyjemny. Tam nie
było takiego miejsca, którego nie można by zidentyfikować na podstawie zapachu.
Pewien jestem, że nawet dziś, po pięćdziesięciu latach z zawiązanymi oczami
rozpoznałbym bezbłędnie te miejsca.
Bieganie boso po
pachnącej życiem, zroszonej zimnymi
kropelkami rosy trawie.
A te krajobrazy…
Łąki, lasy, jeziora. Wschody i
zachody słońca. Czarodziejskie wieczory,
gdy noc przejmując władzę wprowadzała swoje
zapachy, przepędzając na kilka godzin te dzienne, jakże odmienne. Kto wie, może ja też,, się od nich nauczyłem
gadać”.
Letnia, gwałtowna
jak złość Zeusa burza, która zaskoczyła nas, gdy z bratem wracałem z sąsiedniej wsi do domu ciotki Jadwigi. Był
upalny, lipcowy dzień, nic nie zapowiadało tego, co w ciągu kilku minut
nastąpiło. Słońce przysłoniła niewielka, czarna chmura, która błyskawicznie
rozrosła się do takich rozmiarów, że przykryła całe niemal niebo, zrobiło się
ciemno, jakby ktoś wyłączył światło. Przyspieszyliśmy kroku idąc wiejską,
piaszczystą drogą. Momentalnie rozpętało się piekło. Niebo rozświetliła
plątanina błyskawic, jednocześnie zagrzmiała kanonada ogłuszających, suchych
grzmotów. Z nieba polały się hektolitry wody, trudno to nazwać deszczem. Gnaliśmy jak opętani, już nie po
wiejskiej, piaszczystej drodze a po rwącym, mętnym potoku. Prąd wody był tak
silny, że omal mnie nie przewrócił. Wszystko stało się tak nagle, że nie
zdążyłem nawet się przestraszyć. I jak nagle się zaczęło, tak nagle się
skończyło. Zaświeciło znów słońce, czarne chmury zniknęły jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki.
Staliśmy jak zmokłe kury w
zaimprowizowanym naprędce przez aurę potoku , zziajani, łapczywie wdychając intensywny zapach ozonu. Po chwili
zorientowaliśmy się, że jesteśmy bez sandałów, które musiały nam pospadać w
trakcie chaotycznej galopady. Mimo intensywnych poszukiwań już ich nie
odnaleźliśmy. Wtedy to bliskie mi stało się powiedzenie - ,,wyskoczyć z butów”.
A
jedzenie ? Tu dopiero można, nawet niewprawnym nosem poczuć wpływ tego nie
zawsze docenianego elementu spożywania posiłków. Ciemny wileński chleb, ciężki
jak praca włożona w jego stworzenie, pachnący miodem, słońcem i nie wiadomo
czym jeszcze, niepowtarzalny, wyjątkowy.
A świeże, jeszcze ciepłe, prosto od krowy przyniesione mleko
? Tego akurat nie próbowałem, bo nie
lubiłem i nie lubię do dziś. Ale masło,
albo ser z takiego mleka. Mniam, mniam – same delicje.
Jak już świadomie,
lub nie wkroczyłem na ścieżkę rozważań o jedzeniu, to nie mogę ograniczyć się
li tylko do zapachowych aspektów jednej z największych przyjemności, jakich
zaznać może istota ludzka. Jak już do
centrali w mózgu dotrą sygnały wysyłane przez receptory umieszczone w nosie to
następuje gwałtowna mobilizacja: kubki
smakowe nastawiają się na maksymalny, intensywny odbiór, ślinianki zwiększają
bez zbędnych zachęt produkcję, amylaza prawie się gotuje, klawiatura (nawet
poszczerbiona) jest gotowa na wgryzienie
się w wielki, smakowity kęs. Przez przełyk do żołądka, przez jelita aż do
okrężnicy przekazywana jest jedna, jedyna informacja – już, już za chwilę się zacznie!
Wędliny wędzone
metodą zimnego dymu: kiełbasy, kindziuki, boczki, słonina. Tak, słonina. Zwykła, lekceważona w jadłospisie kilkuletniego
młodzieńca, tu urosła do rangi hitu.
Nauczył mnie ją jeść wuj Witold Kaczanowski, Wićka – mąż Jadwigi, starszej siostry
mojej mamy.
Wuj Wićka był
wyjątkowym człowiekiem. Wyjątkowym z jednego względu. U niego wszystko, co
wiązało się z jedzeniem (i piciem) było
rytuałem, niemal nabożnym obrzędem . Jego ruchy podczas przygotowywania i
spożywania jadła były tak dostojne, że głowę bym dał, że jego przodkowie
musieli mieszać kiedyś z zamiłowaniem i znawstwem w retortach alchemicznych. Nikt nie odważyłby się nazwać go statystycznym
zjadaczem chleba. Jego powolne, mistyczne wręcz gesty
i czynności tak mnie fascynowały, że gotów byłem dla nich zrezygnować z uciech
z udziałem moich rówieśników.
Początek był zawsze taki sam. Wuj Wićka zasiadając do stołu
wyjmował z kieszeni swój scyzoryk,
otwierał go, wycierał o rękaw wojskowej, zielonej bluzy i
kładł na pokaźnej desce do krojenia, która służyła
mu za talerz.
Brał bochenek chleba
w swoje spracowane dłonie z taką ostrożnością, jakby brał w nie niewypał, który
może w każdej chwili eksplodować. Nożem kreślił na nim znak krzyża i z precyzją neurochirurga, powolnymi ruchami odkrajał idealną kromkę.
Następnym elementem
słoninowego misterium było obieranie cebuli. Robił to tak, jakby obierał jakiś
rzadki, egzotyczny owoc. Po obraniu przekrajał cebulę na dwie połówki i kładł
je na desce.
W końcu sięgał po
główny składnik, czyli połeć wędzonej słoniny. Przyznam szczerze, że na
początku z nieufnością i daleko idącą ostrożnością patrzyłem na ten kawał brudnej, osmolonej, jakby zapleśniałej świńskiej tuszy.
Wuj odkrajał plaster szerokości około
centymetra, nie muszę chyba dodawać, że idealnej grubości i precyzyjnie czyścił
go swoim scyzorykiem z nieapetycznie wyglądającego nalotu. W efekcie na desce
lądował idealny plasterek żółtawej, aromatycznie pachnącej słoniny. Ten plaster
był następnie krojony na mniejsze, kwadratowe kawałki.
To samo robił z
kromką uprzednio ukrojonego chleba. Układał kwadraciki słoniny na kwadracikach
chleba i tak powstałe minikanapeczki
ustawiał w równych rządkach z prawej strony deski.
Następnie kroił półplasterek cebuli na drobniejsze kawałki i
przysuwał bliżej siebie drewnianą skrzyneczkę z solą. Spektakl odbywał się w
milczeniu.
Był gotów do konsumpcji. Wybrane, odpowiednio
dokrojone kawałeczki cebuli ( w czasie posiłku nie wypuszczał scyzoryka z ręki)
umieszczał na kwadracikach chleba ze słoniną, sięgał po szczyptę soli do
solniczki i z ostrożnością jakby to był
imbir posypywał cebulę. Tak
przygotowaną kompozycję z gracją
umieszczał pod swoimi sumiastymi wąsami.
Po chwili znikała i na twarzy wuja Wićki w miejsce dotychczasowej powagi pojawiał y się
oznaki zadowolenia. Było ich coraz więcej w miarę jak ubywało kwadracików z
deski. Po zaspokojeniu pierwszego głodu wuj nabierał ochoty na rozmowę, a
właściwie na monolog. Śmiesznie to wyglądało, jak gestykulując wymachiwał ręka
uzbrojoną w scyzoryk. Był monotematyczny w swych wywodach – przy jedzeniu mówił
tylko o jedzeniu.
Gdy po raz pierwszy
zaproponował mi kwadracik, to podziękowałem i nie skorzystałem, ale on już
wtedy był w fazie mówienia i samozadowolenia, więc nie rezygnował i
konsekwentnie zachęcał mnie do spróbowania. Wahałem się długo zanim uległem jego przekonywającej
argumentacji.
Spowodowane to było moimi wcześniejszymi doświadczeniami
związanymi z konsumpcją minikanapek. Jak się w końcu zdecydowałem i przełamując obawy
umieściłem kwadracik w ustach, to już nie było odwrotu. Nie mogłem zawieść wuja
Wićki, taka opcja nie wchodziła w rachubę. Dzielnie zacząłem zębami rozdrabniać
tłustą słoninę, wileński chleb i cebulę posypaną solą. Początkowo nadrabiałem miną, ale po
chwili okazało się, że nie muszę tego robić – posmakowało mi! Zadowolony
przełknąłem rozdrobnioną papkę i ochoczo rzuciłem się na następny kwadracik.
Dzięki wujowi Witoldowi odzyskałem ochotę na
eksperymentowanie z jedzeniem, którego zaniechałem po moich wczesnodziecięcych doświadczeniach z chlebem
ze smalcem i cukrem.
Całe życie uczę się
kroić takie kromki, jakie on kroił , jest dla mnie niedoścignionym wzorem. Krojenie
chleba nie jest dla mnie zwyczajną, codzienną czynnością. Za każdym razem gdy biorę w ręce nóż i bochenek przypominam sobie wuja Witolda,
mego patrona od krojenia chleba i mimo maksymalnej koncentracji nie zawsze udaje mi się to, co jemu przychodziło z taką
łatwością.
Hasaliśmy beztrosko po podwileńskich łąkach, zbieraliśmy jagody,
grzyby i inne leśne dobrodziejstwa, kąpaliśmy się w jeziorach i strumieniach,
wiecznie głodni, niestrudzeni, bosonodzy.
Spaliśmy na sianie, w olbrzymiej stodole, tuż pod dachem. Strach było wchodzić wieczorem po
drabinie na wysokość drugiego piętra, ale wstyd było ten strach okazywać wobec
innych, więc na drżących nogach jeden za drugim, niczym stonoga wdrapywaliśmy
się na samą górę, by po chwili usypiać
jak susły, zdrowym, kamiennym
snem.
Wszystko z czym się
tu zetknąłem było dla mnie nowe, egzotyczne: ludzie, ich zwyczaje, jedzenie.
Wsiąkłem w tę rzeczywistość jak w świeże wiejskie masełko,
zaabsorbowany codziennymi przeżyciami zapomniałem, że istnieje coś, co
nazywają czasem, w wieku kilku lat nie
patrzy się na zegarek, ani w kalendarz.
Zapomniałem o szkole, o odrabianiu lekcji, o pokrętnej ortografii – wszystko
to przestało dla mnie istnieć. Beztroska bukolika trwała.
*
Wincenty z
niecierpliwością czekał na dzień wyjazdu do Dukojni. Z żoną ustalili, że spędzą
dwa tygodnie w Pietruciach, na Wileńszczyźnie, u jej rodziny, potem pojadą na
kilka dni do jego rodziny, do Dukojni a potem jeszcze wrócą na tydzień do
Kaczanowskich.
Rodzina Reginy była
sympatyczna: prości ludzie, ciężko
pracujący na roli, gościnni, serdeczni, spokojni. Mąż szwagierki – Witold, podobnie jak Wincenty lubił mocne trunki,
więc nie tracili czasu i popijali tutejszą samogonkę przy różnych okazjach, a
tych nie brakowało. Miejscowi twierdzili, że ich ,,siwucha” pita z rozwagą,
nawet w dużych ilościach nie szkodzi.
Wincentemu
pierwszy wypity stakan odświeżył
błyskawicznie pamięć i wróciły obrazy sprzed niemal dwudziestu lat, z kolejowej
stacji, gdzie po raz ostatni widział swoją najbliższą rodzinę. Wspomnienie było
tak gwałtowne i intensywne, że aż w jego oczach pojawiły się łzy. Zauważył to
Wićka i od razu jego oblicze pojaśniało, na zarośniętej twarzy pojawił się szeroki uśmiech:
- A widzisz, widzisz Wincenty , jaki mocny ?
Jakby go diabli pędzili ! – Aż zatarł dłonie
zadowolony z efektu. Poczciwiec pomyślał, że te łzy to efekt działania jego
nocą warzonego trunku.
Wincenty nie odzywał się, taka sytuacja była
mu na rękę, po co ktoś ma myśleć, że się
tak rozkleił. By zyskać jeszcze trochę czasu powąchał kromkę czarnego chleba
i zakąsił wędzonką. Nie wiedział, co mu
się stało, nigdy przecież nie płakał, ostatni raz to chyba jak był jeszcze
dzieckiem. A co to będzie jak już znajdzie się w rodzinnej wsi, jak wtedy
zareaguje? Na szczęście w ich domu mieszka już kto inny, Irena sprzedała dom
rodziców po ich śmierci. Będzie trochę lżej na sercu, a może nie? Może będzie
jeszcze gorzej? Świadomość, że nie ma już rodziców, a w ich domu rodzinnym
mieszkają obcy ludzie komplikowała sytuację.
Takie myśli towarzyszyły mu przez cały czas
pobytu. Dobrze, że czas tam spędzony był tak urozmaicony, ciągłe wizyty i suto
zakrapiane przyjęcia zostawiały mało czasu na przykre myśli. Staropolska
gościnność głęboko zapuściła korzenie na Wileńszczyźnie.
W końcu przyszedł czas na spotkanie z
przeszłością. Do Oszmiany pojechali autobusem. Do Dukojni zajechali taksówką.
Wincenty chciał, żeby wszyscy zobaczyli, że wraca w rodzinne strony nie jak
ktoś przegrany, z podkulonym ogonem, ale jak człowiek, któremu się w życiu
powiodło. Chciał zadać szyku. I zadał. Gdy czarna Wołga wiozła ich przez wieś
wzbijając za sobą tumany kurzu na piaszczystej drodze, tuż za nią podążał coraz liczniejszy tłum. Ci
ludzie chyba na nich czekali.
Ze
zdziwieniem zauważył, że we wsi nic się prawie nie zmieniło. Ta sama
piaszczysta droga, ten sam kościółek na
wzgórzu, takie same drewniane płoty. Miał wrażenie, jakby przez okno taksówki
oglądał stary, dobrze znany, ale dawno nie oglądany film.
Irena
mieszkała prawie na końcu wsi, więc prawdopodobnie cała wieś zdążała za jadącą
taksówką, by zobaczyć tak rzadkiego gościa. Wincentemu z wrażenia zrobiło się
gorąco, poluzował więc krawat, bo obawiał się, że za chwilę po raz pierwszy w
życiu zemdleje. Gdy zobaczył stojącą na środku drogi kobietę trzymającą za
pusty rękaw marynarki szczupłego, wysokiego mężczyznę i chowające się za nimi
dzieci wiedział już, że to Irena. Jego malutka siostrzyczka. Gdy tylko taksówka
zatrzymała się wyskoczył na zewnątrz i rzucili się sobie w objęcia. Ścisnęła go
żelazną obręczą za szyję, powtarzając mu do ucha:
- Wincuś, Wincuś, Wincuś, Wincuś…
Ze
wzruszenia nie mógł nic powiedzieć. Nie mógł też oddychać. Na szczęście nie
chciało mu się płakać, bo gdyby miał to zrobić przed całą wsią, to nie
pozostawało by nic innego, jak tylko wsiąść do taksówki i wiać stąd, gdzie pieprz
rośnie.
W końcu Irena
uwolniła go z miażdżącego uścisku i trzymając oburącz za mankiety marynarki przyglądała mu
się bacznie przez dłuższą chwilę. Nie
wytrzymała i wybuchła głośnym płaczem
znów rzucając mu się na szyję. Ludzie otoczyli ich kręgiem, nikt się nie
odzywał, czekali aż brat i siostra nacieszą się sobą po tylu latach rozłąki.
Długo trwało, zanim
Irena uwolniła w końcu brata ze swoich uścisków i wzięła się za obściskiwanie i
całowanie jego rodziny. Wincentego uściskał i wycałował z dubeltówki mąż Ireny
– Wiktor. Był inwalidą, miał amputowaną lewą rękę, prawie przy barku.
Nie był to koniec
powitań, niestety. Następnie zaczęli ich
witać wszyscy pozostali. Ściskali ich i całowali jak swoich najbliższych –
mocno i szczerze.
Wincenty zagubił się
w tym chaosie, czuł się jak na karuzeli; kręciło mu się w głowie i modlił się w
duchu, żeby to się nareszcie skończyło. Jacyś ludzie coś do niego mówili, coś
mu przypominali – nic z tego nie był w stanie zrozumieć.
W końcu wszyscy się przywitali, zniecierpliwiony taksówkarz otrzymał
zapłatę i solidny napiwek, więc
zadowolony odjechał piaszczystą drogą wzbijając na
pożegnanie tumany kurzu. Ręce chętne do pomocy chwyciły za walizki i wszyscy
udali się do zagrody Ireny.
Na podwórzu stało sześć olbrzymich stołów zastawionych jak na wesele. Nie brakowało
dużych, litrowych butelek, których zawartość nie budziła żadnych wątpliwości.
Ludzie zaczęli zajmować miejsca, Irena zaprosiła swoich gości do domu, by
rozpakowali się po podróży.
Wręczyli rodzinie prezenty przywiezione z Polski.
Obdarowani byli zachwyceni, a szczególnie dwaj synowie Ireny – pięcioletni
bliźniacy Piotrek i Pawełek. Takich ładnych samochodzików jakie im wręczył
wujek, to oni jeszcze nie widzieli.
Potem zaczęło się
przyjęcie. Wincenty musiał ze szczegółami opowiedzieć swoją historię. Pytali o
Polskę; jak tam się żyje, jacy są ludzie, gdzie mieszkają pozostali, którzy
wtedy również wyjechali. Ludzie prosili o adresy, chcieli oglądać zdjęcia.
Potem spontanicznie rozkręciła się zabawa. Nie zabrakło muzyki. Jeden z sąsiadów przyniósł akordeon,
drugi bałałajkę. Jedli, pili, śpiewali i tańczyli przy blado świecących lampach naftowych, gdyż do wsi elektryczności jeszcze nie doprowadzono.
Regina spytała skąd
pomysł, żeby zorganizować taki bal ? Okazało
się, że to przypadek. Irena wcale tego nie planowała, ale jak ludzie się
dowiedzieli, że przyjeżdża Wincenty, to początkowo najbliżsi, potem krewni, w
końcu sąsiedzi i znajomi jednoznaczne dawali do zrozumienia, że chcą się spotkać
i posłuchać. Takiego gościa to jak żyją w ich wsi jeszcze nie było. Grzech przegapić.
Było wesoło,
rodzinnie, huczna zabawa trwała do białego rana. Wincenty dzielnie wytrzymał do
końca, był im to winien.
O świcie zdjął buty
i skarpetki, podwinął nogawki spodni i poszedł. Właściwie, to nogi same go
poprowadziły w kierunku domu rodzinnego. Odzwyczaił się od chodzenia boso,
uwierały go drobne kamienie, mimo to, nie zważając na ból, jak pątnik szedł
rozliczyć się ze swoją przeszłością, pozbyć się brzemienia wyrzutów sumienia i
żalu. Idąc przypominał wczorajsze powitanie, te tłumy ludzi, jakby w
rekompensacie za brak pożegnania przed dwudziestu laty i poczuł na policzkach
łzy - płynące szeroką strugą, kojące, błogie. Szedł po wsi płacząc i wcale się
tego nie wstydził. Nikogo zresztą nie spotkał, o tej porze wszyscy jeszcze
spali. Gdy się zbliżył do domu łzy zaczęły boleć.
Obejrzał go sobie z
pewnej odległości, dom był taki jak w jego wspomnieniach.
Nie chciał podchodzić
bliżej, ani tym bardziej wchodzić do środka, choć miał zaproszenie od nowych
właścicieli (rozmawiał z nimi wczoraj wieczorem). Wiedział, że to pogorszyłoby
tylko sprawę. Postał jeszcze chwilkę i udał się w dalszą drogę. Nadal płakał.
Czuł się jak mały chłopiec szukający zagubionej matki.
Spontanicznie, bezwiednie szedł w stronę wiejskiego cmentarza
na wzgórze za drewnianym kościołem. O dziwo, wiedziony jakimś instynktem bez
problemu trafił na grób rodziców, jakby tam bywał wcześniej. Grób był zadbany,
Irena postarała się, by były na nim świeże kwiaty.
Wincenty padł na kolana, nie dbając o spodnie od nowego
garnituru. Teraz łzy były gorzkie i bardzo bolały. Zaczął szlochać, jego
ramionami raz po raz wstrząsały spazmatyczne drgawki.
-
Przebaczcie mi, przebaczcie – tylko tyle zdołał powiedzieć.
Płakał jeszcze czas jakiś, aż wypłakał wszystkie łzy. Poczuł
się pusty, jakby wydrążony. Ale uspokoił się.
Wyczuł za sobą czyjąś obecność i po chwili kobieca dłoń
spoczęła na jego włosach. Wiedział, że to Irena. Pogłaskała go po głowie i
powiedziała:
- Wiedziałam, że tu będziesz, jak zobaczyłam
twoje buty i skarpety. Chodź Wincuś, już po wszystkim. Oni ci przebaczyli.
Wincenty nie odezwał się słowem, siostra pomogła mu wstać z
klęczek, wzięła go pod ramię i poszli wolno w kierunku cmentarnej bramy.
Na niebie odważnie pojawiło
się słońce, w Dukojniach budził się nowy, letni dzień.
*
Gdy wróciliśmy do Pietruć panowało tam ogólne
podniecenie. Nie bardzo wiedziałem o co chodzi, rozmowy krążyły wokół jednego
tematu - dziś pędzimy !
Próbowałem czegoś
bliższego się dowiedzieć o wuja Wićki, ale jak zobaczyłem jego zahipnotyzowany wzrok i nerwowe, chaotyczne
ruchy, to zrezygnowałem. Na niewiele zdała się próba z jego najstarszym
synem, Waciukiem (Wacławem). Tak charakterystycznie zdrabniano tu
imiona, z akcentem na ostatnia samogłoskę. Dopiero mój rówieśnik, średni
z braci – Stasiuk z miną osoby obeznanej
we wszystkich szczegółach zaspokoił moją ciekawość.
Otóż chodziło o
pędzenie samogonki. Odbywało się to we wspólnej, wioskowej bimbrowni, która
mieściła się w pobliskim lesie. Zgodnie z socjalistycznym podejściem do
zagadnienia z bimbrowni mógł korzystać każdy mieszkaniec wsi. Oczywiście była
ustalona kolejka, którą traktowano bardzo poważnie, tak jak własność prywatną w
kapitalizmie.
Dziś była kolej na Kaczanowskich. Ważny to był
dzień, szczególnie dla męskiej części społeczności. Stąd to podniecenie i
nerwowość. Roboty było dużo.
Trzeba było przede wszystkim zawieźć na
miejsce beczki z zacierem.( Teraz dopiero uzyskałem odpowiedź, na od dawna
dręczące mnie pytanie: do czego służą beczki ukryte w szopie z bardzo intrygująco śmierdzącą
zawartością.)
Trzeba było zadbać o
opał, aprowizację, ludzi znających się
na rzeczy, gwarantujących prawidłowy przebieg fenomenalnego procesu
destylacji. O niczym nie można było zapomnieć . Tu nie było miejsca na błędy.
Stawka była zbyt wysoka.
Po tym, co
usłyszałem atmosfera ogólnego
podniecenia udzieliła się i mnie. Nie mogłem doczekać się wieczora, by pójść
zobaczyć jak to wygląda. Staś obiecał, że zaprowadzi nas tam, gdzie pędzą. Mój
braciszek był również zainteresowany tematem.
Późnym wieczorem,
zamiast do stodoły udaliśmy się zatem we
czterech do lasu. Czwartym był najmłodszy z Kaczanowskich – Maniuk. Staś w tak
tajemniczy sposób wprowadził nas w arkana procederu, że misja nasza przybrała
status ,,ściśle tajne / poufne”.
Szliśmy niczym
zbójnicy ciemnym lasem po wydeptanej ścieżce. Widać było, że ta trasa jest bardzo
często używana. Nasza wyprawa odbywała
się w nastroju tajemniczym, wieczorne
odgłosy lasu jeszcze to potęgowały, tym bardziej, że szliśmy bez latarek.
Dotarliśmy szybciej,
niż się tego spodziewałem. Z daleka zauważyłem rozpalone ogniska i krzątających
się przy nich ludzi. Obawiałem się, że
jak nas zobaczą, to pogonią do domu, ale ku mojemu zadowoleniu nic takiego nie
nastąpiło. Wręcz przeciwnie. Bimbrownicy- alchemicy byli nawet zadowoleni z
naszej wizyty.
- Oho,
kogo my tu mamy, goście z Polski nas odwiedzili – przywitał nas najstarszy z
nich, sąsiad Kaczanowskich – Możejko – siadajcie chłopcy, odpocznijcie.
Wuja Wićki nie było
między nimi. Zmęczył się przygotowaniami, miał się trochę przespać i dołączyć po
północy. Bimbrownia wyglądała tajemniczo; jakieś beczki , kraniki, rurki, coś tam bulgotało, coś tam kapało.
Sceneria kojarzyła mi się z piekłem.
Oczywiście bez smoły i pokutników. Atmosferę tajemniczości potęgowały ostre,
przenikliwe wonie wymieszane z ogniskowym dymem unoszące się wokół.
Zachęcony miłym powitaniem spytałem:
-
Panie Możejko, a jak to działa?
- O, to proste. W tej beczce jest zacier –
pokazał najbliższy metalowy zbiornik, zakręcony szczelnie metalowa pokrywą pod
którym paliło się ognisko – Zacier się gotuji. Para wychodzi tą rurką i
przechodzi do drugiej beczki. Tu jest wężownica zatopiona w zimnej wodzie. Para
w wężownicy się skrapla i siwucha skapuji do tego garczka. Ot i cała tajemnica.
- Sprobuj – zaproponował podstawiając brudny
palec pod kapiące do garczka kropelki -
Tylko uważaj ! Gorące.
Chętnie skorzystałem
z zaproszenia, mój braciszek Janek też pchał swój palec pod wylot kranika.
Rzeczywiście było gorące, ale nie parzyło. Wsadziłem palec
do ust i poczułem ostry, piekący smak i po chwili jakąś taką dziwną ni to
słodycz, ni to co. Wsadziłem palec po raz drugi pod kranik.
- O,
widzę, że smakuji – wyraził swoje zdziwienie i zadowolenie Możejko.
- My już idziemy spać – powiedział Stasiuk i
pociągnął swego młodszego brata za rękaw – chcecie zostać, czy idziecie z nami
?
Nie chciałem jeszcze
wracać, podobało mi się tu, więc odpowiedziałem za siebie i Janka, któremu
również posmakował zlizywany z palca bimber:
- My
jeszcze zostaniemy.
- Nie
pobłądzicie ? – zapytał Stasiuk.
- Trafimy, trafimy – odpowiedział za nas
Janek podstawiając palec pod kranik.
Gdy Kaczanowscy
zniknęli w ciemności Możejko widząc nasze zainteresowanie kapiącym trunkiem
zagaił:
- A co
tak będziecie oblizywać te paluchy, może poprobujcie z kubeczka.
Nie widział nic złego w tym, że kilkuletnim chłopcom
proponuje alkohol. My też. Nam imponowało, że ktoś dorosły traktuje nas tak
poważnie.
-
Czemu nie – odpowiedziałem ochoczo.
Więc zaczerpnął porcję do kubka i podał mi. Wziąłem do ręki
kubek z zawartością i wzorem dorosłych nabrałem powietrza i jednym haustem
wychyliłem zawartość. Gdybym wiedział, jak to będzie smakować w większej
ilości, to na pewno bym tego nie zrobił. A wiedzieć powinienem. Miałem przecież
w dorobku doświadczenia z chlebem i smalcem – przy niewielkich ilościach nie ma
przykrych konsekwencji. No, ale mądry Polak po szkodzie, a bardzo młody Polak ?
Niekoniecznie.
Myślałem, że połknąłem żywy ogień, dobrze, że nabrałem
powietrza, bo inaczej to bym się chyba udusił. Gdy ja przeżywałem katusze –
milcząc, bo nie wypadało inaczej, za kubek złapał się Janek.
Możejko miał wprawdzie wątpliwości, czy nie jest za mały na
taką próbę, ale mój braciszek stanowczo pozbawił go skrupułów. Też nabrał
powietrza i przełknął. Twardy był, muszę przyznać. Ani się nie skrzywił, a
musiał przeżywać to samo co ja. A był o dwa lata młodszy. Możejko dał nam po
kawałku chleba na zakąskę, jakoś to przeżuliśmy.
Po kilku minutach
zaczęło mi się kręcić w głowie, więc podziękowaliśmy za gościnę i udaliśmy się
ścieżką do wsi. Po drodze, jak się łatwo domyślić najpierw zwymiotował Janek, a po krótkiej
chwili ja.
Pamiętam jeszcze, że wziąłem go za rękę (czego bardzo nie
lubiłem robić) i poszliśmy dalej. Potem urwał mi się film…
Gdy się obudziłem,
to zorientowałem się, że leżę razem z bratem w zbożu, na gołej ziemi. Trząsłem
się cały z zimna i było mi niedobrze. Obudziłem Janka, który też zaczął się
trząść jak galaretka drobiowa. Szybkim krokiem skierowaliśmy się w stronę domu
ciotki, obawiając się, że będą reperkusje po tym, co się stało.
Podchodząc bliżej
zauważyliśmy ludzi zgromadzonych wokół stawku, w którym kapaliśmy się i
łowiliśmy karasie. Kilku mężczyzn brodziło po pas w wodzie, stawek nie był
głęboki.
-
Zobacz ryby łowią ! – krzyknął Janek – chodź zobaczymy.
Jakoś mi się nie
chciało wierzyć, że chodzi tu o połów ryb, tym bardziej, że wśród ludzi
obserwujących brodzących zauważyłem płaczącą mamę i ojca obejmującego ją
ramieniem. Już wiedziałem, o jaki połów im chodzi. Nie łowili ryb, tylko
szukali nas !
- Oj
niedobrze, będzie lanie – powiedziałem i w tym momencie ktoś z obserwujących
pokazał ręką w naszą stronę. Mama, niczym Irena Kirszensztajn wystartowała w
nasza stronę. Nie wiedziałem, że potrafi tak szybko biegać. Ja też chciałem
biec równie szybko, ale w drugą stronę. Obawiałem się najgorszego. Mama wkrótce
dopadła nas i płacząc zaczęła nas ściskać
i całować:
- Bogu dzięki, Bogu
dzięki – powtarzała łkając. Przytuliła nas do siebie i poszliśmy w stronę
stawu.
- A gdzieżeście byli, do jasnej cholery !? –
trochę inaczej przywitał nas ojciec.
- Zostaw ich w spokoju, nie widzisz jak się
boją ? – broniła nas mama i już wiedziałem, że tym razem skończy się na strachu
– nie będzie lania. Raz tylko dostałem lanie od ojca i bałem się gdy pojawiało
się widmo powtórki. Miałem wtedy pięć lat, ojciec wrócił z pracy z bólem
głowy. Położył się do łóżka i poprosił,
żebym przestał skakać po tapczanie. Ja to zlekceważyłem. Potem poprosił raz
jeszcze. Bez skutku. Nie wiem, czemu go
nie posłuchałem, a powinienem. Ojciec błyskawicznie poderwał się z łóżka i
klapsami tak mi złoił dupę, że przez kilka dni nie mogłem na niej siedzieć.
Sroga to była nauczka, ale skuteczna. Myślę, że każdy bachor powinien raz w
życiu taka nauczkę otrzymać. To bardzo skuteczny sposób na nabranie respektu dla ojca.
Nie
chciałem by ktokolwiek miał pretensje do sympatycznego Możejki, więc naprędce
wymyśliłem bajeczkę, że wracając zabłądziliśmy i zachciało nam się spać. A że
było bardzo ciepło, postanowiliśmy się zdrzemnąć i tak dospaliśmy do rana. Nie
wiem, czy ktokolwiek uwierzył w tę siermiężną interpretację, ale najważniejsze,
że skończyło się tak jak skończyło. Podobno jak mama zauważyła, że nas nie ma,
to postawiła na nogi całą wieś, sąsiednią również. Ludzie przeszukali wszystko
co było możliwe do przeszukania, łącznie ze studniami. Przepłoszyli z
okolicznych lasów zwierzynę na wiele kilometrów. Już chcieli wzywać milicję.
Milicja się zjawiła, owszem, ale nazajutrz. Przyjechał funkcjonariusz
motocyklem z koszem. Już chciałem uciekać do lasu, ale wuj Wićka przytrzymał
mnie i uspokoił:
- Nie
bój się, to do mnie.
Powiedział to
spokojnie, a ja wystraszony usłyszałem ,,po mnie” i błyskawicznie dorobiłem
dalszy scenariusz: milicja dowiedziała się, że wujek Kaczanowski pędził bimber
i przyjechała po niego. Oczami przerażenia już widziałem skutego kajdankami
wuja odwożonego w koszu milicyjnego
motocykla. Wmurowało mnie w ziemię.
Wyglądało to na
szczęście trochę inaczej. Milicjant podjechał, wyłączył motor, zdjął kask,
przywitał się i spytał :
- Co
słychać ?
Wićka wcale nie wyglądał na przerażonego, wyciągnął w stronę
milicjanta paczkę papierosów, by go poczęstować i odpowiedział:
- A, stare bidy.
Milicjant poczęstował się papierosem, skinął głową w
podzięce i sięgnął do kosza wyciągając z niego pusty, metalowy kanister.
- No i
jak wyszło? – zapytał wręczając go wujowi.
- A całkiem, całkiem; osiemdziesiąt
procent jak nic – dumnie odpowiedział Wićka.
Domyśliłem się, że rozmawiają o specyfiku, który tak
skutecznie zwalił nas wczoraj z nóg. Też bym miał coś do powiedzenia w tej sprawie,
ale ze zrozumiałych względów wolałem milczeć.
Nastąpiła wymiana. Do
kosza milicyjnego motocykla trafiła taka sama bańka, tylko z zawartością.
Milicjant wypalił spokojnie papierosa, porozmawiał chwilę i
odjechał. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że taka była cena spokoju, cena jaką
płacił każdy, kto chciał pędzić bimber bez ryzyka.
Nawet najpiękniejsza
bajka kiedyś się kończy, dobiegły też końca moje pierwsze wakacje i trzeba było
pożegnać gościnną, czarodziejską ziemię wileńską i jej cudownych mieszkańców.
Komentarze
Prześlij komentarz