,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ III TERAZ JA
3 TERAZ JA
Kiedy się urodziłem, a było to w 1957 roku Warmia była już
bardzo polska, a Polska Rzeczpospolita Ludowa była państwem osadzonym mocno w
solidnych realiach socjalistycznej wspólnoty. Rozwijał się przemysł, kwitło
rolnictwo, współpraca z bratnim Związkiem Radzieckim była wielkim zaszczytem,
ale też przynosiła wiele (wątpliwych) korzyści.
W Warszawie dumnie
przebijał niższe partie chmur Pałac Kultury i Nauki nazwany imieniem Józefa
Stalina (ojca całej socjalistycznej
rodziny) - dar bratniego narodu radzieckiego zbudowany z
materiałów przywiezionych zza Uralu. Co do kamyczka.
Radzieckie
technologie pomagały w radosnym trudzie wydzierać ziemi bogactwa naturalne,
które później z wdzięcznością wysyłaliśmy wagonami mknącymi szerokimi torami w
stronę wschodzącego słońca.
Nasze
skolektywizowane rolnictwo produkowało
coraz więcej zboża, okopowych, owoców, mięsa.
Z radością i dumą ładowaliśmy te płody na wagony, by dzielić
się z przyjaciółmi.
Mogliśmy spać
spokojnie – niezwyciężona Armia Czerwona, wespół z bratnimi armiami bloku
socjalistycznych państw czuwała i nad
naszym snem. Nasi dzielni dowódcy, wyszkoleni w Akademii Sztabu Generalnego w
Moskwie byli w to zaangażowani całkowicie. Ukryci przed szpiegami imperialistycznych
krwiożerców w głębokich, podziemnych bunkrach szykowali plany rozprawienia się
raz na zawsze z kapitalistyczną zarazą.
A nasi dzielni
wodzowie narodu – Bolesław Bierut, Władysław Gomułka – najlepsi synowie tej
ziemi. Ludzie prości, a jednocześnie genialni, z wybitną inteligencją dla
niepoznaki przykrytą rubasznością, dobrodusznością i prostotą.
Któż, nawet po latach
oprze się magii najsłynniejszej
wypowiedzi Towarzysza Wiesława: ,,Gdybyśmy mieli blachę zarzucilibyśmy świat
konserwami. Ale nie mamy mięsa”.
Rodząc się nie miałem bladego pojęcia, że
łaskawa opatrzność wybrała na miejsce moich narodzin tak cudowny kraj. W takiej to atmosferze; dobrobytu, beztroski i spokoju przyszło mi
stawiać pierwsze, nieporadne kroki.
Byłem pierworodny,
więc podobno obchodzono się ze mną jak z królowiątkiem. Rozpieszczano mnie i hołubiono. Chuchano na mnie i dmuchano, a że byłem dzieckiem chorowitym, dbano o mnie
jeszcze bardziej. To zasługa mojej mamy i licznego grona ciotek.
Dwa lata później
przyszedł na świat mój braciszek – Janek.
Tego akurat nie
pamiętam, ale szybko zrozumiałem, że ten niby niewinny mały człowieczek to
niebezpieczna konkurencja. Teraz trzeba było się dzielić wszystkimi
smakołykami, które przedtem trafiały tylko do mnie. Skłamałbym, gdybym
powiedział, że nam ich brakowało. Nasze dzieciństwo upływało w atmosferze
sielankowej bukoliki.
Państwo socjalistyczne
dbało o klasę robotniczą, mama była
osobą zaradną i przedsiębiorczą, więc wiodło nam się nieźle. Pierwsze lata
swego życia spędziłem z rodziną w poniemieckim budynku przy ulicy Dąbrowskiego.
W tamtych czasach poniemieckie było wszystko to, co nie było nowe, więc prawie
wszystko. Większość mieszkańców Ornety nie interesowała się przeszłością swego
miasta, nie czuli się też zbyt pewnie w swoich nowych domach. Przeważnie byli to
prości ludzie, którym wmówiono, że to co ich otacza to ich ojczyzna. Jedni
uwierzyli w to od razu, inni mieli przez cały czas wątpliwości. Pamiętam jak niektóre
stare babcie krakały kasandrycznie:
-
Zobaczycie, że Niemcy tu niedługo wrócą i upomną się o swoje.
Jak ruszyło budownictwo socjalistyczne, to
przeprowadziliśmy się w 1961, albo 62 roku do nowego bloku przy ulicy Kwiatowej
7 (dawna Frau von Shaustrasse). Otrzymaliśmy duże dwupokojowe mieszkanie na
parterze, z łazienką, kuchnią, dużym przedpokojem i centralnym ogrzewaniem –
szczytem współczesnego luksusu. Jedynym mankamentem był numer mieszkania – 13.
Miało to znaczenie, ale o tym
przekonałem się dopiero po latach.
Szczęśliwi rodzice
cieszyli się nowym nabytkiem, pojawiły
się nowe meble i nowe sprzęty.
Z okna naszego pokoju
mogliśmy obserwować jak powstaje kolejny blok mieszkalny, tym razem dla
kadry wojskowego lotnictwa, gdyż w Ornecie stacjonował II Pułk Lotnictwa
Myśliwskiego.
Polowe lotnisko w
Wormditt istniało od 1935 roku. To stąd we wrześniu 1939 roku startowały
samoloty, który bombardowały polskie miasta i wsie. Ale nikt o tym nie mówił.
Tak jak nikt nie mówił o obozie jenieckim dla aliantów, który funkcjonował w
czasie wojny na terenie lotniska.
Od najmłodszych lat
przyzwyczajeni byliśmy do ryku radzieckich Migów, szczególnie w piątkowe
wieczory, kiedy to odbywały się nocne loty.
Z tego okresu
pamiętam liczne odwiedziny u rodziny i znajomych. Było ich mnóstwo. Zabrzmi to banalnie, ale ludzie wtedy umieli
się bawić. Spotykali się bardzo często przy
suto zastawianych stołach, ucztowali, pili, śpiewali. Gospodynie domowe dwoiły
się i troiły, żeby przygotowywanymi potrawami zaspokoić apetyty gości. Nie było żadnych burd,
bijatyk, wulgaryzmów. Dzieci również uczestniczyły w tych imprezach, zazwyczaj
miały osobno przygotowany stół w jakimś innym pomieszczeniu.
Był to też czas
mojej inicjacji religijnej, to za sprawą mamy, która przez całe swoje życie
była osobą głęboko wierzącą. Gdyby kościół katolicki miał tylko takie ,,owieczki”,
to watykańscy dostojnicy mogliby spać spokojnie, bez żadnych trosk o przyszłość
wspólnoty. Lubiłem z mamą chodzić do kościoła, byłem pod wrażeniem barokowego
wystroju orneckiej fary. Szybko nauczyłem się tekstów pieśni religijnych i chętnie wspierałem swoim
dziecięcym dyszkantem śpiewających.
Ornecki kościół
katolicki miał swoją wyjątkową aurę. Gotycka budowla od wieków górowała nad
średniowiecznym miastem. Uwielbiałem woń kadzidła i jak tylko mogłem starałem
się być jak najbliżej ,,kopcącego” ministranta. Zazdrościłem mu tego zajęcia,
marzyłem o tym, by nauczyć się obsługiwać to tajemnicze, błyszczące urządzenie
i choć raz w życiu nim pomachać . Niestety nie było mi to dane i musiałem obyć
się jedynie roztaczanym przezeń egzotycznym aromatem.
Nie był jedyną sakralną
budowlą w mieście. Drugą był kościół dla wiernych wyznania prawosławnego
mieszczący się przy Alei Wojska Polskiego. Przed wojną, za Niemców był
kościołem ewangelickim. Za kościołem funkcjonował też cmentarz, gdzie do końca
wojny grzebano wiernych. Jak Ruscy przegnali stąd Niemców, to zniknęli
ewangelicy. Zamknięto również ich cmentarz. Został budynek, który krótko stał
pusty. Prędko znalazł nowych użytkowników. Całkiem innego wyznania. Zagospodarowali
go wierni prawosławni przesiedleni w ramach akcji ,,Wisła” z kresów
południowo-wschodnich.
W Wormditt do lat
trzydziestych ubiegłego wieku funkcjonowała też gmina żydowska. Wierni wyznania
mojżeszowego mieli też swoją świątynię i swój cmentarz. Gmina przestała istnieć
jak Hitler doszedł do władzy. Łatwo się domyślić, że Synowie Izraela nie
spoczęli w grobach na swoim kirkucie. Synagoga usytuowana była przy ulicy
Zamkowej. Budynek, w którym się mieściła stoi do dziś. Po remontach stał się
lokalem mieszkalnym. Ludziom, którzy w
nim mieszkali i mieszkają nawet się nie śniło, że przebywają w tak wyjątkowym
miejscu.
Razem z nami
mieszkała babcia Zofia Bastowska, mama naszej mamy, osoba gołębiego wręcz
serca. Była bardzo chora i wkrótce po przeprowadzce zmarła. W pamięci
szczególnie utkwiły mi dwa epizody z jej udziałem. Pierwszy raz, kiedy
uratowała mnie z bardzo kłopotliwej dla mnie sytuacji. Zachciało mi się siusiu.
Powiedziałem to babci, ta ściągnęła mi z zadka majtki i upominając:
- Tylko sobie spuść deskę – skierowała mnie do WC.
Już wtedy byłem typem buntownika i
kontestatora, więc postanowiłem skorzystać z sedesu siadając na porcelanowej
krawędzi. Zimna była i nieprzyjemna w kontakcie. Siusia udało mi się zrobić bez
żadnych komplikacji i nic by się nie stało, gdybym nie próbował obrócić się by
dosięgnąć łańcuszka spłuczki. Wtedy to straciłem równowagę i wpadłem do kibla.
Oparłem się łokciami i mimo rozpaczliwych prób wydostania się z pułapki tkwiłem
z zadkiem w swoich własnych siuśkach. Wstydziłem się zawołać babcię na pomoc, w
końcu zaniepokojona moją długą nieobecnością
sama się zjawiła i wybawiła mnie z opresji.
Drugi epizod też zakończył się w kiblu. A
było to tak: uwielbiałem zakradać się do kuchni pod nieobecność mamy i wbrew
jej zakazom odkrajać niewielkie kawałki chleba (całej kromki ukroić
jeszcze nie potrafiłem), smarować je smalcem i posypywać cukrem. Zjadałem
ukradkiem i bardzo, ale to bardzo mi smakowało. Nijak nie mogłem zrozumieć
oburzenia mamy, kiedy prosiłem ją, by mi taką kanapkę zrobiła. Kwitowała to
zawsze:
- Ty chyba zwariowałeś !?Jak można jeść chleb
ze smalcem i cukrem?
A można, można, tylko nie chcą dać.
Partyzantka trwała
jakiś czas. Któregoś dnia miałem pecha, nie zdążyłem ukryć swego procederu
przed babcią – przyłapała mnie jak chowałem swoją minikanapkę za plecami.
- A co tam chowasz wnusiu? – zapytała
troskliwie.
Nie miałem innego
wyjścia i opowiedziałem babci, jak to jej wyrodna córka własnemu synowi żałuje
kawałka chleba. Wzruszyła ją moja historia, pogłaskała mnie po głowie i w
ramach rekompensaty ukroiła wielką pajdę chleba, posmarowała ją grubą warstwą
smalcu i szczodrze posypała cukrem.
- Proszę – powiedziała szczerze patrząc na
mnie swoimi mądrymi, dobrymi oczami – jedz na zdrowie.
Z zachłannością
wściekłego, tatarskiego psa wbiłem swoje mleczne zęby w niespodziewaną zdobycz.
O takiej wielkiej kanapce mogłem tylko dotychczas pomarzyć. Obawiałem się tylko
jednego, że za chwilę wejdzie moja mama i skończy się moje lukullusowe
obżarstwo. Jadłem więc pospiesznie, wręcz łapczywie. Reszty możecie się
domyślić. Od tej pory zniknęła bezpowrotnie
z mego jadłospisu kanapka ze smalcem i cukrem. To zasługa mojej kochanej
babci.
Jeszcze mniej
pamiętam jej męża, dziadka Adolfa ( zmuszony jestem w ty miejscu uciąć wszelkie
ewentualne insynuacje, mój dziadek bowiem nie miał nic wspólnego z jego
najbardziej znanym imiennikiem), który zmarł dwa lata przed swoją żoną. Jeden tylko obraz zachował się w mojej
pamięci: mieszkanie Bastowskich przy
Kościuszki. Chory, leżący w łóżku dziadek Adolf i ja bawiący się na dywanie
kartami. W pamięci na zawsze zachowałem wzór koszulek na kartach – standardowe
brązowe Piatniki.
Bardzo dobrze
pamiętam dzień, w którym przez Ornetę przejeżdżał tabor cygański.
Był to chyba rok
1962, albo 63. Byłem wtedy w mieście z ciotką Janiną Kozakiewiczową, najstarszą
siostrą mojej mamy i mogłem to zobaczyć na własne oczy. Gdybym nie to, to do dziś prawdopodobnie miałbym blade pojęcie
o życiu Cyganów (wtedy jeszcze nikt nie
mówił o nich - Romowie).
Widowisko było
imponujące, dziesiątki kolorowych wozów zaprzęgniętych w piękne konie z rozśpiewanymi,
fantazyjnie poubieranymi Cyganami.
Widywałem ich przedtem, byli częścią ówczesnej
rzeczywistości, ale nigdy w tak licznym gronie. Ludzie
stali na chodnikach i wiwatowali. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Nie
mogłem oderwać wzroku od tego egzotycznego widowiska . Takiej uroczystej oprawy
nie powstydziłby się nawet sam
Pierwszy Sekretarz Polskiej Zjednoczonej
Partii Robotniczej. Wówczas nie wiedziałem, że
za jego to sprawką Cyganie przejeżdżali po raz ostatni przez Ornetę. Władze
komunistyczne w trosce o bezpieczeństwo swych obywateli wydały zakaz poruszania się taborami. Dla Cyganów to był cios, zakazano im tego, co od
wieków stanowiło ich sens życia:
podróżowania, wolności, przestrzeni.
Mimo tego grali i
śpiewali, jakby brali udział w jakimś radosnym święcie.
Nie jest wykluczone, że to wtedy, niepostrzeżenie, w
ferworze ogólnego rozgardiaszu wypadł z któregoś z wozów na twardy, ornecki bruk,
cudem krzywdy większej przy tym nie doznając ,,Kaciuk „- brzdąc
śniadolicy, z czarnymi jak węgielki,
bystrymi oczętami, którym dobrzy ludzie się zaopiekowali i wychowali na
przyzwoitego człowieka.
Po powrocie do domu
nie przestałem o tym myśleć i mówić. Ojciec po powrocie z pracy widział moje
podekscytowanie i zainteresowanie Cyganami, ale się nie odzywał . Ja mówiłem.
Opowiadałem mu z przejęciem o tym, co widziałem, on tylko słuchał z uwagą. W nocy nie mogłem zasnąć – śnił mi się
cygański tabor.
Nazajutrz z rana
ojciec oznajmił, że jedziemy na wycieczkę. Rowerem. Na takie eskapady nie
trzeba mnie było namawiać – zawsze byłem chętny i gotowy.
- A gdzie jedziemy ? – zapytałem rozochocony.
- To tajemnica, zobaczysz jak dojedziemy -
wiedziałem, że nie warto go wypytywać, nie zdradzi tajemnicy.
Ojciec posadził mnie
na ramie swego roweru i pojechaliśmy. Sam
jeszcze nie umiałem jeździć , ale miałem obiecane, że wkrótce zacznę się
uczyć i będę miał swój rower.
Wyjechaliśmy za
miasto, w stronę Lidzbarka Warmińskiego. Po przejechaniu kilku kilometrów
skręciliśmy w las i po
kilkudziesięciu metrach w dolinie ujrzałem najpiękniejszy dla mnie
widok - ,,mój” tabor w całej
okazałości: palące się ogniska, dymiące
nad nimi garnki - zapewne z czymś smakowitym, radosny gwar zadowolonych z życia
ludzi. Byłem tak zaskoczony, że aż mnie przytkało. Większej frajdy nic nie było w stanie mi sprawić. Byłem
szczęśliwy.
Ojciec nie zatrzymywał się, po chwili zauważyłem szczupłego, wysokiego Cygana machającego do
nas ręką zapraszającym gestem. Zatrzymaliśmy się,
zeskoczyłem z roweru i stałem zakłopotany i oszołomiony. Obok nas
przebiegła gromadka bosonogich, półnagich dzieciaków wrzeszcząc wniebogłosy. Ojciec
podszedł do uśmiechającego się klawiaturą śnieżnobiałych zębów gospodarza. Przywitali
się wylewnie, klepiąc się po ramionach jak starzy znajomi.
Nie zdziwiło mnie to
bardzo, sporo czasu z nim spędzałem, często zabierał mnie w różne dziwne
miejsca, gdzie spotykaliśmy równie dziwnych ludzi. Podszedłem bliżej nieco
ośmielony tym serdecznym powitaniem, a nadal uśmiechający się Cygan rzekł:
-
Witaj młody człowieku. Jestem Adam, ty podobno jesteś Mietek i chcesz z nami
podróżować? – zatkało mnie na krótką chwilę i nie wiedziałem co o tym myśleć.
Mimo wszystko byłem dziwnie spokojny i wizja ruszenia w świat, nawet wozem cygańskim
wcale nie wydała mi się czymś strasznym.
- Mogę
jechać – odpowiedziałem prostodusznie, co spowodowało salwę śmiechu u Adama.
- To
mi się podoba, dzielnego masz syna Wincenty. Ludzie się nas boją, a on chce z
nami jechać. Zuch !
Ojciec uśmiechnął się, zadowolony z pochwały i
zmieniając temat zapytał:
- A co u ciebie
słychać ?
- Zaraz pogadamy,
tylko znajdę towarzystwo dla twego syna – odszedł na chwilę w stronę najbliższego
wozu i po chwili wrócił prowadząc za rękę czarnowłosego, opierającego się umorusanego
dzieciaka.
- To Zoro, mój syn, pobawcie się razem. On ci
wszystko pokaże – wyjaśnił Adam.
Zoro bez ceregieli chwycił za rękaw mojej koszuli i
pociągnął w stronę hałaśliwej gromadki, która zdążyła już zniknąć w pobliskich
zaroślach.
Spędziłem z nimi
cudowny dzień, baraszkowaliśmy po całym taborze, nasza rozbisurmaniona gromadka
jak stado szpaków zjawiała się nagle i coś psociła. Oczywiście byliśmy odganiani
i przepędzani przez dorosłych, ale to nam nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie.
Po kilkunastu
minutach moje buty i skarpetki wylądowały przy ognisku przy którym siedział z
dorosłymi mój ojciec, po godzinie trudno
już było mnie odróżnić od cygańskich urwisów – taki byłem upaćkany. Moje
ubranie już się nie nadawało do żadnej regeneracji, bo nie było takiego proszku
do prania, który poradziłby sobie z plamami tłuszczu, sadzy i bóg wie czego
jeszcze.
Te dzieciaki nie musiały niczego robić, nie
musiały nawet być grzeczne, nikt od nich tego nie wymagał, to było całkowicie
bezstresowe wychowywanie. Dowiedziałem się też od nich, że nie musiały chodzić
do szkoły.
Bardzo mi się
podobało, że nikt nie wymagał od nas mycia rąk, gdy częstowano nas jakimś
jedzeniem. Nie było też żadnego obiadu,
jak któryś zgłodniał, to prosił o coś do jedzenia i jadł. Przeważnie w
biegu, bo szkoda było czasu na siedzenie i jedzenie. Po kilku godzinach takiej
bieganiny padłem jak przecinak, gdzieś w jakimś wozie, na jakichś piernatach,
pierzynach - po prostu urwał mi się
film.
Gdy się obudziłem,
to przez dłuższą chwilę nie mogłem się zorientować gdzie jestem. Uspokoiłem
się, gdy zobaczyłem siedzącego przy ognisku ojca i bez zastanowienia
przyłączyłem się do bezustannie poruszającej się jak szarańcza gromady.
Niestety, wszystko
co dobre ma swój kres i moja wspaniała przygoda dobiegła końca. Musieliśmy
wracać do domu, a ja za żadne skarby nie chciałem stamtąd odchodzić.
Jakbym przeczuwał,
że ich tabor zmierza do definitywnego końca drogi, nie tylko dla nich, ale dla
wszystkich śniadolicych Cyganów - ostatnich wolnych ludzi w tej części świata. To był finałowy akcent i tak się złożyło, że
mogłem w tym uczestniczyć, poczuć namiastkę tego, co przeżywali od wieków.
Płakałem jak bóbr i wcale się tych łez nie wstydziłem, nie chciałem
ich opuszczać i wracać do nudnej codzienności.
Myślę, że ten dzień spowodował,
że zakiełkował we mnie atawistycznie przekazywany w plątaninie chromosomów zew natury. Dzięki
niemu uwielbiam zapach dymu ogniskowego, przyrodę, biwakowanie. Kto wie, czy nie zostałbym zatwardziałym
mieszczuchem marzącym o leniuchowaniu z drinkiem w dłoni nad basenem z
podgrzewaną wodą, a nie apologetą spędzania wolnego czasu w lesie, w szuwarach,
,,ze szczypawką w dupie”, gdyby nie ten wyjątkowy, niepowtarzalny dzień.
Wtedy też stałem się
,,kolekcjonerem przeżyć”, chociaż nie byłem jeszcze tego świadom. Moja dziecięca
percepcja odsłoniła spektrum emocji o niespotykanym do tej pory stopniu
nasycenia. Wtedy zacząłem inaczej odbierać rzeczywistość, która mnie otaczała.
Wystarczyła jedna ,,lekcja” – dziś twierdzę, że dla mnie najważniejsza i
wdzięczny jestem ojcu za nią. Z tej nauki czerpię korzyści przez wszystkie lata
mego życia, bo przekonałem się własnymi zmysłami, że tuż obok zwyczajnego,
codziennego życia toczyć się może inne – niepospolite, egzotyczne, a może nawet
baśniowe. Że wystarczy się dokładnie rozejrzeć, by dojrzeć to, na co inni nie
zwracają nawet uwagi, a co może być furtką do innego wymiaru. (Wcale do tego
nie jest potrzebne czarodziejskie lustro)
Długo jeszcze byłem pod wrażeniem dnia spędzonego z Cyganami
w podorneckim lesie. Może to był
przypadek, a może nie, ale wtedy zawitał do Ornety cyrk. Znowu zobaczyłem wozy,
którymi podróżowali ludzie. Coś dziwnego poczułem - jakąś tęsknotę, jakiś żal,
zew? W swojej dziecięcej jaźni nie potrafiłem nawet tego nazwać. Znów chciałbym
z nimi jechać. To mnie w cyrku najbardziej pociągało. Nie dzikie zwierzęta
męczone dla wątpliwej rozrywki gawiedzi, nie cyrkowi akrobaci, nawet nie
śmieszni klauni, tylko życie w cyrkowych wozach. Z wypiekami na twarzy, z
niezdrową ciekawością zaglądałem przez uchylone drzwi, czy okna. Jak ja im zazdrościłem
! Jak ja chciałbym z nimi pojechać daleko w świat. Ale niestety – byłem tylko
małym chłopcem przyprowadzonym przez rodziców do cyrku.
Jest klawo jak cholera początek bajeczny
OdpowiedzUsuńUczyłem dzieci romskie na pocz.lat 80-tych,zapoznałem je z poezją poetki romskiej Papuszy - bardzo im się podobała,zwłaszcza Bogusi W.-była b.zdolna.
OdpowiedzUsuńFilm o Papuszy zrobił na mnie ogromne wrażenie. Może dlatego, że był niekolorowy. Idealnie odtworzony ,,klimat" Warmii.
OdpowiedzUsuń