,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ IX OBÓZ HARCERSKI
9
Obóz harcerski
Obóz harcerski
Warto było pilnować się i nie podpadać - starania moje przyniosły
oczekiwany rezultat i pewnego mglistego, sierpniowego poranka 1969 roku stanąłem
u bram szkoły w pełnym harcerskim rynsztunku gotowy do wyjazdu na obóz.
Mieliśmy tam jechać
,,Żukiem”, który wiózł zaopatrzenie dla
kwatermistrza obozu. Brzmiało to enigmatycznie, harcerska nomenklatura
obozowa była dla mnie jedną wielką tajemnicą, tajemnicą, której arkana miałem
wkrótce zgłębić.
Oprócz mnie na pace wypełnionej
garami, pudłami i skrzyniami jechało dwóch pasażerów; dwóch Stanisławów. Jednym
z nich był mój kumpel z paczki – ,,Lech”. Drugim Staś Dyroh – młodszy ode mnie
o rok szczupły, ciemnowłosy, średniego wzrostu młodzieniec. Pełen energii i
wiecznie uśmiechnięty.
Obóz mieścił się w
pobliżu wsi Glebiska, nad jeziorem Taftowo, kilkanaście kilometrów od Ornety.
Jak już wspomniałem jechaliśmy na pace, szczelnie przykryci plandeką i wydawało
mi się , że wiozą nas na koniec świata. Bałem się, ale do tego się nie
przyznawałem, po minach moich towarzyszy podróży widziałem, że im też nosy opadły
na kwintę. Jechaliśmy i jechaliśmy bez końca, aż wreszcie furgonetka zatrzymała
się, silnik zamilkł i ktoś uwolnił nas odsłaniając plandekę.
Wyskoczyliśmy
pospiesznie zabierając ze sobą nasze plecaki. Nadal niebo było zachmurzone i w
powietrzu wisiała wilgotna mgła. Aura dodawała tajemniczości miejscu, w którym
się znaleźliśmy.
Staliśmy na
niewielkim wzgórzu, poniżej widziałem wojskowe namioty, dużo ich było, nie
wiedziałem ile, bo widoczność ograniczała mgła.
Nie było widać żadnych harcerzy, po obozie
krzątali się nieliczni dorośli, niektórzy w mundurach, inni bez.
Przestałem się bać, miejsce strachu zajęła ciekawość i
podekscytowanie. Przypomniała mi się scena z filmu ,,Czterej pancerni i pies”,
kiedy to Janek z Gustlikiem obierali ziemniaki w kuchni polowej. Skojarzenie było trafne, gdyż po chwili podszedł
do nas jakiś wysoki mężczyzna z bujną, rudawą brodą w harcerskim mundurze i
powiedział:
-
Zostawcie na razie swoje plecaki w namiocie kwatermistrzostwa i idźcie pomóc
przy kuchni. Jak przyjedzie reszta druhów to się rozlokujecie.
Nie trzeba nam było
dwa razy powtarzać, rzuciliśmy swoje manele i pobiegliśmy w stronę dymiących
kuchni polowych. Szefująca w kuchni pani Zosia przydzieliła nam zadanie:
-
Macie pilnować kuchni polowych, by nie zgasły, drewno porąbane jest za tamtym
namiotem, – olbrzymia chochlą wskazała właściwy kierunek - jak będziecie się starać, to dostaniecie
drugie śniadanie.
Zadanie nasze nie
wymagało zbytniego poświęcenia, więc mieliśmy możliwość rozejrzenia się po okolicy,
w której przyjdzie nam spędzić najbliższe trzy tygodnie.
Miejsce było cudowne
- stary sosnowy las, pachnący wilgocią i ptasi koncert, jakby na przywitanie.
Było bezwietrznie i cicho jak w poprawczaku na pięć minut przed pobudką, toteż
ptasie trele aż dźwięczały w wilgotnym powietrzu. Do tego trzaskające szczapy w
kuchniach polowych i aromatyczny dym jako przyprawa do wilgotnego, sosną
nasyconego powietrza. Byłem szczęśliwy, że mogłem tu być. Wobec takiego cudu natury nie można przemknąć
obojętnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, bo nie mogłem wiedzieć, że to rodzi
się moja miłość do tej ziemi - bezwarunkowa, wieczna.
Kuchnia, stołówka
(pod gołym niebem) i magazyny ulokowane
były na niewielkim wzgórzu, wśród okazałych sosen i brzóz.
Poniżej, aż do
drogi, która biegła równolegle do linii brzegowej jeziora na równej jak stół
polanie stało kilkanaście wojskowych namiotów rozbitych wokół wysokiego masztu.
Na razie nie było na nim flagi, uroczyste wciągnięcie miało nastąpić na
inauguracyjnym apelu.
Po drugiej stronie
wzgórze stromą skarpą sąsiadowało z nadbrzeżnymi trzcinami jeziora. Skarpę od
milczącej ściany nadwodnej roślinności oddzielała wydeptana ścieżka biegnąca
wzdłuż brzegów jeziora Taftowo. Jezioro było duże, mgła nie pozwalała dojrzeć
drugiego brzegu, więc magia miejsca rosła, jak ciasto drożdżowe.
Namioty kadry
rozmieszczone były na najłagodniejszym zboczu wzgórza schodzącym do plaży z
dwoma drewnianymi pomostami, między którymi było kąpielisko.
Obóz niepostrzeżenie zaczął się zapełniać
młodzieżą, a słoneczko coraz śmielej przedzierało się przez warstwę gęstych
chmur. Zaczęliśmy się niepokoić, że o nas zapomniano, że przyjeżdżający
pozajmują najlepsze miejsca, ale nikt nie zwolnił nas z naszego obowiązku i nadal,
z coraz większą wprawą podkładaliśmy do
palenisk porąbane kawałki drewna.
Zgodnie z obietnicą
pani Zosia poczęstowała nas kawą zbożową z mlekiem i ogromnymi pajdami chleba z
masłem i dżemem. Nie spodziewałem się, że tak pospolite jedzenie może tak
wybornie smakować. Zajadaliśmy tak, że naprawdę nam się uszy trzęsły.
Okazało się, że o
nas nie zapomniano. Ten sam brodacz poinformował nas, że mamy się zgłosić do
pierwszej drużyny. Później dowiedzieliśmy się, że był to Maciek, jeden z ,,klanu”
Maciejczuków – rodziny z harcerskim rodowodem, która pełniła co ważniejsze
funkcje w naszym obozie, a komendantem był oczywiście nestor rodu.
Pewnym zaskoczeniem było to, że naszą drużynową jest kobieta
– druhna Halinka, sympatyczna czarnowłosa pielęgniarka.
Kiedy już
rozpakowaliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy z namiotu słońce całkowicie poradziło
sobie z grubą warstwą chmur i niepodzielnie rozpanoszyło się na nieboskłonie. A
jak już się rozgościło, to nie oddało nawet skrawka nieba przez najbliższy
miesiąc.
Był to czas, który
zapamiętuje się do końca życia. To, że z niesłabnącym sentymentem będę
wspominał mój pierwszy obóz harcerski do końca życia, to również zasługa aury,
chociaż nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby to lato było deszczowe i
chłodne, to mój sentyment nie zmalałby ani odrobinę.
Zaczęło się
zwyczajne-niezwyczajne obozowe życie. Prawie wszystko było wspaniałe: posiłki
jadane pod chmurką, zajęcia organizowane przez kadrę (byliśmy całkowicie
pochłonięci zdobywaniem sprawności, z dnia na dzień nasze rękawy zapełniały się
małymi kolorowymi emblemacikami, będącymi dowodami zdobywania przez nas coraz
to innych umiejętności), nocne warty z opowiadaniami o duchach i innych
okropieństwach, kąpiele w jeziorze, podchody i ogniska.
Ogniska były organizowane prawie codziennie. Czasami byli na
nie zapraszani jacyś goście, którzy mniej, lub bardziej barwnie opowiadali o
ciekawych czasach i ludziach. Śpiewaliśmy mnóstwo piosenek, nie tylko
patetyczno-patriotycznych, również wesołych, a nawet frywolnych. Kilka razy
byliśmy w Glebiskach na pokazach kina objazdowego. Wszystkim tym wydarzeniom
towarzyszyła niepowtarzalna, wyjątkowa atmosfera.
Jedno
nam się nie podobało – cisza poobiednia. Po obiedzie harcerze musieli
pozostawać w namiotach, był to rodzaj takiej naszej, swojskiej, polskiej
sjesty. Byli tacy, którym to się podobało; spali w tym czasie, albo czytali,
lub rozmawiali po cichu ze sobą. Nam to się nie podobało.
Nudziliśmy się i nic
nie wskazywało na to, że tym razem będzie inaczej. Paradoksalnie jednak nuda to najlepszy motywator do działania. Nie
wiem który ze Staśków zaproponował, żeby
popływać łódką po jeziorze.
Okazało się, że w
niewielkiej odległości od obozu wśród trzcin ukryta jest łódź rybacka. Nie jest
zamknięta i są w niej wiosła. Bez chwili wahania wymknęliśmy się chyłkiem z
namiotu i skradając się wkrótce dotarliśmy na miejsce. Duża łódź z wiosłami
czekała na nas. Przeciągnęliśmy ją przez gęste trzciny i wkrótce wypłynęliśmy
na ,,szerokie wody”. Żaden z nas nie potrafił wiosłować, wiosła były za duże i
za ciężkie dla młodszych nastolatków. Kręciliśmy się nieporadnie próbując jakoś
płynąć do przodu, ale nijak nam to nie wychodziło. Mimo tego byliśmy coraz
dalej od brzegu. Wkrótce zrozumieliśmy, że nie damy rady wrócić, nasz obóz
oddalał się coraz bardziej. Trochę się przestraszyliśmy, ale nie na tyle, by
ulec panice. Postanowiliśmy, że dodryfujemy do brzegu, schowamy łódkę w
trzcinach i wrócimy spokojnie do namiotu przed zakończeniem sjesty.
Żaden z nas nie posiadał zegarka a czas płynął
swoim niespiesznym, ale nieubłagalnym tempem i nasz misterny plan trochę nam
nie wypalił. Na tyle, że jak wróciliśmy do obozu, to już się robiła szarówka i
cały obóz aż huczał o naszym zaginięciu. Komendant już odpalał swego ,,Wartburga”,
by jechać zgłosić to na milicję.
Afera zrobiła się okropna, gdy zobaczyliśmy naszą drużynową,
zapłakaną i rozczochraną, to dopiero dotarło do nas, że zrobiliśmy coś złego.
Nic do nas nie powiedziała, ale spojrzała na nas z takim wyrzutem, że zrobiło
mi się przykro aż po kość ogonową. A my chcieliśmy się tylko przepłynąć łódką
po jeziorze. Tego oczywiście nikomu nie mówiliśmy, bo prawdopodobnie jutro
bylibyśmy już w domu. A tu było tak fajnie. Przysięgliśmy sobie, że nawet na
torturach nie powiemy nikomu, że braliśmy łódź.
Na tym niestety
nasze kłopoty się nie skończyły. Za dwa dni do obozu zgłosił się właściciel
łodzi twierdząc, że ma świadka, który widział, jak harcerze ukradli mu łódź. Komendanta
wtedy nie było, zastępował go jego syn, znany już nam Maciek. Skojarzył fakty,
wezwał nas do siebie i nastąpiła konfrontacja.
Aparycja właściciela łodzi nie budziła
zaufania, również u Maćka, to się dało wyczuć. Był niechlujnie ubrany,
zarośnięty kilkudniową szczeciną i cuchnął nie do końca przetrawionym, tanim
alkoholem. Ale świńskie oczka rzucające przenikliwe spojrzenia świadczyły o
tym, że to co miał za uszami, to niekoniecznie musiał być tylko brud.
My, pomni naszej
przysięgi kategorycznie zaprzeczaliśmy, że wzięliśmy łódź. Sytuacja była
patowa, Maciek zaczął mówić coś o wezwaniu milicji, ale właściciel świńskich
oczek zaoponował natychmiast:
- Po
co zaraz milicja? Po co chłopakom i panu kłopoty? Chłopcy powiedzą, gdzie jest
łódka i zapomnimy o całej sprawie – uśmiechnął się ukazując mocno zdekompletowaną
baterię poczerniałych zębów.
W tym momencie
przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
-
Dlaczego mielibyśmy wylatywać z obozu za coś, czego nie zrobiliśmy ? –
zapytałem patrząc w świńskie oczka. Te po chwili zabłysły jakimś dziwnym
blaskiem. Podrapał się po tłustych, rzadkich strąkach pozlepianych włosów,
podszedł do Maćka i coś zaczął szeptać mu do ucha. Ten z widoczną odrazą starał
się odsunąć od mówiącego, ale to mu się nie udało. Rybak dopiął swego.
Maciek miał już dość
i po chwili namysłu powiedział:
- Pokażcie panu, gdzie jest jego łódka. Nie
wylecicie z obozu.
Przez dłuższą chwilę
staliśmy w miejscu, zastanawiając się co robić dalej. Przysięgi nie złamaliśmy,
nikt nam nie udowodnił, że wzięliśmy łódź, więc czas chyba oddać dziadowi jego
łajbę. Tak też się stało. Pierwszy ruszył Lech, my za nim, a za nami obdartus.
Na odchodne Maciek
ostrzegł nas:
-
Macie z nikim nie rozmawiać na ten temat, chyba wiecie dlaczego.
Pokiwaliśmy ze zrozumieniem głowami.
O łódce nikt już nie
mówił głośno, ale podobno krążyły między druhnami i druhami szeptem
przekazywane dziwne historie z łódką i nami w roli głównej. Nie mogłem oprzeć
się wrażeniu, że obserwujący mnie młodzi ludzie patrzyli na mnie trochę dziwnie
– jakby z mieszaniną zaciekawienia i strachu.
Wszystko wróciło na
swoje właściwe tory i płynęło leniwym strumieniem sierpniowego lata. Znowu nic
nie zapowiadało katastrofy, a jednak.
Ćwiczyliśmy,
oczywiście we trzech, ściąganie jedną ręką pasa harcerskiego i wprowadzanie go
w ruch tak, by metalowa sprzączką kierowała się w stronę głowy wyimaginowanego
przeciwnika. To podobno taki komandoski trick. Po jakimś czasie znudziło nas to
i postanowiliśmy wrócić do namiotu.
Sandał mi się rozpiął, wiec ukląkłem na chwilę, by go
poprawić. Gdy wstałem ujrzałem przed sobą niejakiego ,,Piksę|, blondasa uchodzącego
za rozrabiakę i zakałę trzeciej drużyny. Był ode mnie wyższy, starszy i
silniejszy. Spojrzał na mnie spode łba i warknął:
- Z
drogi gnojku !
Powinienem dla
własnego dobra zastosować się do jego koleżeńskiej prośby, ale jakieś licho
wstąpiło nagle we mnie, cofnąłem się o krok i zastosowałem dopiero co zdobytą
sprawność, za którą niestety naszywek nie dają. Trwało to krócej niż mgnienie
oka. Sprzączka mojego pasa harcerskiego precyzyjnie wylądowała na środku głowy ,,Piksy”.
Ten stanął jak wryty, spojrzał na mnie jakby ujrzał mnie po raz pierwszy w
życiu, a po chwili po jego czole i nosie popłynęła strużka ciemnej krwi. Byłem
niemniej zaskoczony od niego, czekałem na cios, ale Piksa dotknął swego nosa,
spojrzał na rozmazaną na palcu krew, po czym tam gdzie stał usiadł i zaczął
bardzo głośno płakać. Aż mnie zrobiło się nieprzyjemnie – taki wielki gieroj, a
płacze jak smarkacz.
Oczywiście zaraz
wokół nas powstał rejwach, beczącego ,,Piksę” zaprowadzono do higienistki a
mnie przed oblicze komendanta. Musiałem czekać, bo rozmawiał z jakimiś gośćmi.
Zastanawiałem się, co mam powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, ale nic, ani
mądrego, ani głupiego nie przychodziło mi do głowy. Po kilku minutach
usłyszałem:
- Co ?
Znowu ty ? Chłopie kiedy w końcu przestaniesz rozrabiać? Tym razem to
przesadziłeś, pakuj się, jedziesz do domu.
Nawet nie mogłem
mieć do niego pretensji, zasłużyłem na to, gapiłem się na swoje sandały –
przyczynę całego zamieszania, kiedy do namiotu komendanta ktoś wszedł.
Podniosłem wzrok i ujrzałem jakąś postać z głową szczelnie opatuloną niczym
mumia białym jak śniegi Kilimandżaro bandażem.
-
Panie komendancie, to nie jego wina, to ja zawiniłem – po głosie rozpoznałem ,,Piksę”
i zdziwienie moje wzniosło się wysoko, wysoko.
-
Cholera jasna, co ja z wami mam!? – całkowicie nie po harcersku wrzeszczał
komendant. – Jeszcze i ty z tym rozwalonym łbem.
- Nic mi nie jest, to tylko zadrapanie –
nieprzekonująco zapewniał ,,Piksa”.
- Dobra ! Masz ostatnią szansę! – opanował
się komendant wskazując na mnie palcem -
Przenosisz się do czwartej drużyny, do namiotu Kobylickiego i Sielidzkiego,
oni nauczą cię jak się powinien zachowywać harcerz – gdy zakończył złośliwy
uśmieszek zagościł na jego czcigodnym
obliczu.
Wyszedłem przed namiot z Piksą i przeprosiłem go za to co
zaszło.
-
Dobra jest, nie ma o czym mówić. Gra i buczy – odpowiedział podając mi rękę.
Sam nie wiedziałem,
cieszyć się, czy smucić. Wprawdzie nie wyleciałem z obozu, ale nie wiem, czy
przeniesienie do namiotu ,,Kobyły” i ,,Śledzia” nie jest od tego gorsze. Toż to
największe rozrabiaki, absolwenci ósmej klasy. Ich ,,wyczyny” znane były
wszystkim obozowiczom, ich nazwiska pojawiały się bardzo często na apelach,
lawirowali na krawędzi, niejednokrotnie mieli wylecieć z obozu za swoje niecne
występki. Już oni mi uprzyjemnią pobyt na obozie, nie ma co.
Cóż miałem robić,
zabrałem swój mandżur i powlokłem się jak na egzekucję do namiotu, w którym nie
obowiązywała cisza poobiednia. Nawet kadra bała się tam wchodzić.
- Raz
kozie.. – pomyślałem i wszedłem do namiotu.
Druhowie leżeli na
składanych łóżkach i palili papierosy. Nie do pomyślenia! Owszem, większość z
nas paliła, niepalący harcerz to mit, ale robiliśmy to po kryjomu, w ukryciu. A
ci ? Nie bali się nikogo i niczego.
- Komendant mnie do was przysłał. – zagaiłem.
By nie wypadło to całkiem blado, dodałem – W nagrodę, że rozwaliłem łeb ,,Piksie”.
Parsknęli śmiechem, a najważniejszy i najwyższy z nich –
Kobylicki wstał z łóżka, podał mi rękę i przedstawił się:
- ,,Kobyła” jestem.
Podałem swoje imię, pozostali również wstali i przedstawili
się. Któryś z nich poczęstował mnie papierosem, wiedziałem, że nie mogę odmówić
i zapaliłem, mocno się zaciągając. Aż mi we łbie zaszumiało.
Byłem totalnie
zaskoczony tym przyjaznym przywitaniem. Słowa ,,Śledzia”, który ponownie zaległ
na wyrku nieco to wyjaśniły:
- No
to teraz zebrała się niezła paczka rozrabiaków w tym namiocie.
Druhowie rozbawieni parsknęli szyderczym śmiechem, rad, nie
rad i ja wykrzywiłem się bez zbytniego
entuzjazmu i też zarechotałem.
Więc oni traktują
mnie jak swego, mimo tego, że jestem od nich dużo młodszy, moje naganne
zachowanie było dla mnie przepustką do ich grona. W tym momencie pozostało mi
się tylko cieszyć, że jednak zostałem rozrabiaką. Marny byłby mój los, gdybym
nim nie był.
- Powiedz ty nam, Młody, jak to było z tą
łodzią ? – zagaił ,,Kobyła”, jak śmiechy ucichły – Czy to prawda, że
chcieliście uciec nią z obozu i straż leśna was zatrzymała na przesmyku ?
Ze zdziwienia omal mi papieros z by nie wypadł. Już chciałem
powiedzieć:
- A
kto wam takich głupot naopowiadał – ale w porę powstrzymałem swój świerzbiący
język.
Zaciągnąłem się papierosem, by zyskać nieco czasu i myślałem
chaotycznie. No i wymyśliłem.
- Panowie – przeciągałem swoją wypowiedź, -
myślę, że kto jak kto, ale wy potraficie dochować tajemnicy.
- To się wie.
- No
jasne !
- No, ba – padało w zbiorowej odpowiedzi.
- Ja
też potrafię – zadeklarowałem -
Przysiągłem to komuś i chciałbym słowa dotrzymać.
Zapadło milczenie,
druhowie trawili, to co usłyszeli. Chyba przetrawili, bo po chwili ,,Kobyła”
kiwając ze zrozumieniem głową powiedział smętnie:
- No tak, dobrze mówisz.
Do końca obozu nie
wydarzyło się już nic, co mogłoby zakłócić harcerską idyllę. A na koniec…
To był ostatni apel, z honorowym ściągnięciem flagi i
uroczystym zakończeniem obozu. Kiedy te wszystkie formalne procedury zostały
spełnione, prowadzący tę uroczystość komendant odczytał jeszcze jeden
komunikat:
- Druhowie: Kobylicki Zbigniew, Sielidzki Krzysztof,
Łuksza Mieczysław – wystąp.
Wyszedłem na spalony trzytygodniowymi upałami plac apelowy
spodziewając się czegoś nieprzyjemnego i nie zawiodłem się. Kiedy już
stanęliśmy na środku placu niczym przed plutonem egzekucyjnym, komendant
dokończył:
- W dowód uznania za specyficzną postawę w
trakcie trwania obozu, nie nadającą się jako wzór do naśladowania dla innych, wskazani
druhowie są zobowiązani do zasypania (zgodnie z obowiązującymi procedurami)
obozowych latryn.
Myślałem, że ze
wstydu spłonę żywym ogniem, ale ku mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu cała obozowa
brać zamiast parsknąć śmiechem zaczęła bić brawo, co podniosło mnie nieco na
duchu, ale nie uwolniło od gównianej roboty.
*
Po powrocie z obozu w kręgu naszych
zainteresowań znalazł się teren lotniska. Właściwie z dwóch powodów.
Po pierwsze, na
zalesionym w znacznym stopniu obszarze rosło bardzo dużo grzybów. Nie trzeba
było jeździć daleko do lasu, na miejscu, w bezpośrednim niemal sąsiedztwie
można było ich nazbierać pełen kosz, czy wiadro.
Do tej pory zbierałem
grzyby na terenie jednostki wojskowej, ale dobre czasy już się skończyły.
Z prostego powodu -
wybudowano stadion miejski, tam teraz rozgrywano mecze, a to znaczyło, że czas,
kiedy cywile bezkarnie poruszali się po terenie koszar minął bezpowrotnie.
Spodobało mi się
grzybobranie, atawizm, jak żądza dawał o sobie znać i ciągnęło mnie do lasu jak
tylko grzyby się pokazały.
Na ,,Lustyka” było ich
niewiele, więc z niekłamaną radością odkrywałem wraz z kolegami ,,nowe tereny
łowieckie”.
Wiązało się to niestety z pewnym niebezpieczeństwem. Trzeba
było przejść przez ogrodzenie z drutu kolczastego i wejść na zakazany teren
wojskowy. Tabliczki rozmieszczone co kilkadziesiąt metrów na betonowych słupach
jednoznacznie ostrzegały: ,,Zakaz wstępu ! Teren wojskowy. Przebywanie grozi
niebezpieczeństwem, lub śmiercią”.
Nam to nie
przeszkadzało, takie samo niebezpieczeństwo groziło za drutami, jak i przed.
Mieliśmy swoje
sposoby na wejście i wyjście z zakazanej strefy.
Mieliśmy też
precyzyjnie opracowane trasy, wiedzieliśmy gdzie i kiedy możemy chodzić, by nie spotkać na swojej
drodze strażników pilnujących terenu lotniska. Ci panowie, uzbrojeni i groźni
byli zaprogramowani jak roboty. Poruszali się po stałych trasach o określonych
porach, wszystko robili schematycznie, obserwując ich można było ustawiać
chronometry, jak kiedyś według rozkładu jazdy pociągów Kolei
Warszawsko-Wiedeńskiej.
Grzybów rzeczywiście
było zatrzęsienie, ale ich pozyskanie nie było wcale takie łatwe. Po lasku na
terenie koszar chodziło się spacerkiem i bez wysiłku ścinało dorodne
egzemplarze. Tu las był inny – gęsto zasadzone młode świerki i brzozy. Gąszcz
nie do przebrnięcia. Gęste świerkowe
gałęzie pilnie strzegły rosnących pod nimi prawdziwków.
Trzeba było na
czworaka, lub czołgając się poruszać wśród kłujących niemiłosiernie świerkowych
igieł bacząc jednocześnie, by nie deptać zakamuflowanych pod warstwą igliwia
grzybów. Dodatkowo trzeba było ciągnąć ze sobą kosz, bądź wiadro na grzyby, co
zadania nie ułatwiało
Po każdym
grzybobraniu nasze przedramiona wyglądały jak zarażone wirusem Ebola, bo rękawy
się zsuwały przy podnoszeniu gałęzi, a złośliwe świerki tylko czekały na
okazję, by ukarać intruza, który ,,zagląda im pod spódnice”. Takie pocętkowane
ręce bolały jak cholera. Ale warto było pocierpieć, bo efekty wynagradzały
poniesiony trud i ból.
Szczególnie w
pamięci utkwiło mi jedno grzybobranie. Wybrałem się do lasu sam o
barbarzyńskiej dla większości grzybiarzy porze – w południe. By choć trochę
uchronić moje ręce przed świerkowymi szpilkami zaopatrzyłem się w kijaszka,
którym podnosiłem gałęzie, by zajrzeć, czy nie ma pod nimi czegoś, co mnie
zainteresuje. Kroczyłem dzielnie na wszystkich moich kończynach rowkiem
porośniętym po obu stronach wyjątkowo gęstymi drzewkami od czasu do czasu
zatrzymując się, by wykręcić borowika, oczyścić go dokładnie ze wszelkich
zanieczyszczeń i umieścić w koszu, który ciągnąłem za sobą. Zawsze starałem się
robić to bardzo dokładnie – była to część grzybobraniowego misterium.
W pewnym momencie
drogę zagrodził mi dorodny prawdziwek. Przystąpiłem więc do rutynowego
działania – zacząłem go wykręcać z
ziemi, by nie uszkodzić zbytnio grzybni wyjmując z kosza mój specjalny kozik. Wtedy zauważyłem
metr dalej następnego grzyba. Zrobiłem porządek z jednym i drugim i posunąłem
się metr dalej.
Gąszcz przerzedził
się znacznie i wtedy moim oczom ukazał się widok-marzenie każdego grzybiarza.
Wszędzie, jak okiem sięgnąć rosły prawdziwki. Duże, mniejsze i jeszcze
mniejsze. Już wcześniej wspomniałem o atawizmie i żądzy. Eldorado grzybowe,
które ujrzałem spowodowało, że puściły wszelkie moje hamulce i całe misterium
diabli wzięli. ,,Biegłem” na czworaka wyrywając chaotycznie grzyba za grzybem,
jakbym obawiał się, że ktoś mi je sprzątnie sprzed nosa. Zostawiłem daleko za
sobą kosz, nie wiedziałem, co się stało z moim ulubionym kozikiem, którego do
tej pory strzegłem jak cyklop swego jedynego oka.
Amok trwał do
momentu, aż z zasięgu mojego wzroku zniknęły wszystkie rosnące grzyby. Wtedy
przyszło krótkotrwałe opamiętanie i po chwili pojawiła się dzika, niczym
nieokiełznana radość. Aż zawyłem. Dziko, gardłowo. Pewien jestem jednego. Jeśli
ktoś to usłyszał, musiał poczuć mrówki na swoim kręgosłupie.
Po chwili zaczęły mi
się trząść ręce i musiałem usiąść na chwilę, by dojść do siebie. Moja radość
trwała. Byłem z siebie bardzo dumny i jak najprędzej chciałem się moim
osiągnięciem pochwalić.
Wróciłem po kosz i
zacząłem pakować do niego grzyby. Okazało się, że jest ich tyle, że na pewno
się nie zmieszczą. Policzyłem wszystkie - było ich 82. Rekord nie do pobicia.
Nie byłem w stanie
zabrać ich wszystkich ze sobą. Musiałem część z nich schować i udać się po
kolejne dwa duże kosze.
Zważyłem w domu
zebrane z jednego miejsca grzyby – było tego 13 kilogramów.
Grzyby to nie jedyny
,,magnes”, który nas na lotnisko przyciągał.
Drugim był niewielki
staw, jeden z wielu na tym terenie, który służył nam za kąpielisko. Był płytki
– w najgłębszym miejscu woda sięgała nam po pachy. Z tego powodu była prawie
zawsze ciepła. Posiadała jeszcze jedną cechę, która sprawiała, że liczba
chętnych do ablucji w stawku była ograniczona – woda w nim była barwy brunatnej.
Bardzo brunatnej, niczym preparat profesora Tołpy. Ze względu na torfowe
środowisko. Nam to absolutnie nie przeszkadzało. Dzięki temu nigdy nie było tam
tłoczno i mogliśmy taplać się do woli w spokoju i ciszy. Strażnicy nigdy tu nie
zachodzili.
Inne stawy też były
w zasięgu naszych zainteresowań, a to ze względu na pokaźne ilości karasi,
które w nich żyły. Złoty karaś (innego w latach mojej młodości nie było. Era
,,japońców” dopiero miała nadejść) był idealną przynętą żywcową na szczupaki,
które łowiliśmy w Drwęcy Warmińskiej.
Dopiero po wielu
latach dowiedziałem się, że tereny naszych zabaw dziecięcych to miejsce byłego
obozu jenieckiego z okresu II Wojny Światowej. Nikt nam o tym wcześniej nie
mówił. Zastanawiam się, czy dlatego, że nikt o tym nie wiedział, czy też
dlatego, że komuś na tym zależało, by nikt o tym nie wiedział i nie mówił.
Nikt też nie mówił o
wypędzeniu stąd Niemców, na lekcjach historii żaden nauczyciel nie wspomniał o
tym ani słowem. Według podręczników do nauki historii tak zwane ,,Ziemie
Odzyskane” (również Warmia) od zawsze były kolebką polskości.
Przez wiele lat, tuż
przy wejściu na cmentarz komunalny (poniemiecki katolicki) od ulicy
Warmińskiej, naprzeciw starej kaplicy cmentarnej istniał Grób Nieznanego
Żołnierza. Na pamiątkowej tablicy było napisane, że to w hołdzie żołnierzom
poległym w walce o wyzwolenie spod jarzma hitlerowskiego. Nie było napisane, że
hołd ten należny jest żołnierzom Armii Czerwonej, bo to przecież oni i tylko
oni na tych terenach tym się zajmowali.
(Oni też zadbali o
to, by nic wartościowego nie zostało po znienawidzonych Niemcach, dlatego
skrupulatnie wywozili stąd wszystko, co było możliwe do wywiezienia - nie tylko
znane z anegdot zegary, ale nawet wyłączniki oświetleniowe ze ścian. Może krasnoarmiejcy
myśleli, że po zamontowaniu takiego ,,pstryczka” i u nich w jurcie, gdzieś tam
daleko w stepach Azji zabłyśnie jasne światło).
Nie mogła to być
zbiorowa mogiła czerwonoarmistów, bo ich wspólny grób znajduje się pod
Braniewem – tam zwozili i chowali swoich poległych zwycięzcy.
Przy Grobie
Nieznanego Żołnierza pierwszego listopada, w Dzień Wszystkich Świętych i 22
lipca, w Rocznicę Odzyskania Niepodległości wartę honorową w galowych mundurach
pełnili żołnierze z jednostki wojskowej i harcerze. Ja również. Z dumą prężyłem
swoją wychudzoną klatkę piersiową. Byłem święcie przekonany, że stoję przy
grobie polskiego żołnierza. Ci starsi o kilka lat chłopcy, z ,,kałaszami” chyba
też.
Mocno kopcił wielki
znicz umieszczony na środku ogrodzonego metalowym płotkiem ,,mauzoleum”. Wtedy
jeszcze nie wiedziałem, że kopcił hipokryzją. Minęły czasy ,,przymusowej” przyjaźni ze
Związkiem Radzieckim – zniknął Grób Nieznanego
Żołnierza z orneckiego cmentarza. Kto i po co ,,zmontował ten cyrk”. A kto go
zdemontował? Takimi symbolami też można
pogrywać.
Ornecki cmentarz
komunalny (jedyny użytkowany) zmieniał się jak obrazki w kalejdoskopie. W moich
najdawniejszych wspomnieniach cała prawa strona (od bramy głównej) jest
zapełniona poniemieckimi nagrobkami. Czarne, marmurowe bloki ogrodzone
pordzewiałymi, bogato zdobionymi metalowymi płotkami. Bardzo dużo tych
płotków. Wszystko w przyzwoitym stanie,
wykonane z porządnego materiału, naruszone tylko ,,zębem czasu”.
Jeszcze lepiej
wyglądają nagrobki sióstr zakonnych z miejscowego Klasztoru Katarzynek i
księży. Zajmują całą środkową część prawej strony. Zadbane, na niektórych stoją
flakony z kwiatami. W Święto Zmarłych na grobach zakonnic stoją świeże kwiaty i
palą się znicze.
Lubiłem chodzić po
tej starej części cmentarza, była dla mnie tajemnicza, egzotyczna. Sprawdzałem
nazwiska i imiona spoczywających tu ludzi, dawnych mieszkańców mojego miasta,
daty ich śmierci, szukałem najstarszych grobów. Zapamiętałem jedno nazwisko zapisane pięknym gotyckim
pismem – Paul Waschetta.
Pod murami starej
kaplicy kilka skromnych grobów samobójców – potępionych. Niegodnych (według kościoła) by leżeć obok swoich
bliskich i znajomych.
Lewa strona
cmentarza jest ,,do zagospodarowania”. Pamiętam, jak zbierałem tam poziomki. Nie
miałem skrupułów, by je zjadać, bo tam gdzie rosły nie było żadnych grobów.
Teren ten szybko
zapełnia się nowymi grobami. Zaczyna brakować miejsca dla nowych ,,lokatorów”.
Znikają metalowe ogrodzenia i stare, poniemieckie groby.
Najdłużej utrzymują
się miejsca ,,wiecznego spoczynku” zakonnic. Tak jakby nowi gospodarze
cmentarza czuli respekt i bali się naruszyć podwójną świętość. Do czasu. W
końcu rachunek ekonomiczny bierze górę i stare nagrobki znikają z krajobrazu
cmentarza. Znikają ostatnie ślady po ludziach, którzy tu żyli i umierali.
Na ich miejscu
chowani są inni. Całkiem inni. Normalna kolej rzeczy? Na ich grobach przez
najbliższe lata będą stać kwiaty i będą palić się znicze – dowód pamięci
bliskich.
Aż kiedyś ,,miotła
historii” znów pójdzie w ruch i ktoś po swojemu ,,zagospodaruje teren”.
Bohaterem rozdziału jest harcerski obóz a mnie poruszył cmentarz,i w kontekście losów kolejnych ludzi zapomnienie. Pytanie które trafnie postawiłeś czy to normalna kolej rzeczy- nie, ludzie nie powinni być przesiedlani, pozbawiani przodków i własnej historii to zbrodnia.
OdpowiedzUsuńMam niedawne osobiste doświadczenie,mój sporo młodszy brat zmarł, posłuchano mnie i spoczął w grobie dziadka który urodził się w roku Powstania Styczniowego pamięć dłużej zostanie bo już w dzieciach brata, Ciekaw jestem czy to celowy zabieg by w sumie lekkim wątku umieścić tak istotne pytanie,a może tylko dla nielicznych ważne.Oby nie, oby było nas więcej.
Wreszcie komuś powiedziałem o swojej prawdziwej motywacji moich starań.Powiedziałem Tobie zresztą jak wiele innych spraw, chyba korzystam z okazji ale to też rola literatury, tym bardziej że szans do rozmowy szybko raczej nie będzie, mógłbym zapomnieć.A obozy właśnie takie pamiętam.Pozdrawiam w zadumie.
Napisałeś Tadek ,,Ciekaw jestem czy to celowy zabieg by w sumie lekkim wątku umieścić tak istotne pytanie,a może tylko dla nielicznych ważne.Oby nie, oby było nas więcej.
OdpowiedzUsuńNo właśnie... Te ,,ważne" pytania... Ty byś chciał, ja bym chciał, może jeszcze garstka takich jak my...
Wiesz, zastanawiam się, czy nasza ,,skaza" per saldo nie przysporzyła nam więcej dobrego, niż sobie z tego zdajemy sprawę?
Prawdopodobnie zdecydowana większość przedstawicieli ludzkiego gatunku posiada warstwę wrażliwości, empatii i innych ważnych, a niekoniecznie niezbędnych do egzystencji cech. Ale są one tak głęboko ukryte pod warstwami: niepohamowanej konsumpcji, bezsensownych rywalizacji, wygodnictwa. Trudno to dostrzec w coraz szybszym pędzie nie wiadomo dokąd i po co?
My, nieliczni, na szczęście mamy na to czas, mamy odwagę (tak - odwagę !) i chęć mówić nie tylko o tym co proste, jasne i zrozumiałe.
Jak myślisz: ilu ludzi zatrzymuje się choć na chwilę w tym szalonym pędzie, by pobyć ze sobą w izolacji od ,,stada", pomyśleć o czymś, co nie jest bezpośrednio związane c koszulą, co to bliska ciału ?
Ja, mimo wszystko jestem jednak optymistą.
Pozdrawiam !
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMyślę że kilku się znajdzie, jak ktoś może być sam i nie nudzić się nad wodą w lesie lub tam gdzie lubi. O czymś musi myśleć, na jakieś pytania odpowiadać. A tak najważniejsze dziś chcę Ci powiedzieć dziękuję.
OdpowiedzUsuńMój Boże ,któż nie pamięta swoich obozów na Tafcie.Pierwsze wino,papieros i słodkie ,gorące ciało dziewczyny
OdpowiedzUsuń