,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ VIII V c
8
V C
Gdy ja
z dziecięco-młodzieńczym zapałem tworzyłem swoją rzeczywistość, która
rozrastała się i zataczała coraz to szersze kręgi, obok, równolegle, toczyły się losy innych.
Można wiele zarzucić
ówczesnej władzy, można wytknąć wiele błędów, ale jedno trzeba przyznać - Polska
się rozwijała. Nawet z perspektywy niespełna dziesięciotysięcznego miasteczka,
jakim była Orneta. Budowano nowe domy, fabryki, szkoły. Tworzył się przemysł,
powstawały nowe zakłady pracy.
To prawda, że
karmiono ludzi populistyczną papką, że tępiono jakąkolwiek opozycję, że
ograniczano ludziom wolność. Ale każdy, kto chciał, mógł znaleźć zatrudnienie. Kto
nie chciał – musiał.
Każdy, kto
przepracował wymaganą ilość lat
otrzymywał mieszkanie.
Wieczorami można
było spokojnie spacerować po ulicach, Milicja Obywatelska czuwała (przy
ofiarnej, bezinteresownej pomocy ORMO). Chuligani, wichrzyciele, niebieskie
ptaki i wszelkiej maści indywidua niepasujące do socjalistycznej rzeczywistości
nie miały lekkiego życia (sam się o tym
w swoim czasie przekonałem i na własnej skórze doświadczyłem).
Żadna staruszka nie
odchodziła od okienka aptecznego po uświadomieniu sobie, że nie stać ją na
leki.
Wszystkie dzieci
mogły korzystać z wakacyjnych form wypoczynku, każdego rodzica stać było na
zafundowanie swoim pociechom kolonii, lub obozu.
Cena podręczników do
szkoły nie przyprawiała rodziców o ból głowy i nie pozbawiała ich snu.
To co oferowała
swoim obywatelom Polska Zjednoczona Partia Robotnicza zdecydowanej większości wystarczało, chociaż wpisane w naszą
słowiańską mentalność narzekanie, jak zawsze zresztą, słychać było tu i tam.
Państwo
socjalistyczne dysponowało szerokim wachlarzem zajęć dla dzieci i młodzieży ze
stabilnym i konserwatywnym podejściem do kwestii spędzania wolnego czasu.
Szkoła była otwarta
dla uczniów również po południu. Uczniowie mieli do dyspozycji różne formy
zajęć połączone ze zdobywaniem wiedzy, kółka: geograficzne, plastyczne,
biologiczne, chemiczne. Do dyspozycji
amatorów rozwijania tężyzny fizycznej były SKS-y (Szkolne Koła
Sportowe).
Również w innych
placówkach kulturalno-rekreacyjnych były organizowane zajęcia dla młodych:
fotografów, muzyków, filatelistów, tancerzy. Wszystko było bezpłatne, ogólnodostępne.
Również dorośli nie
musieli się zbytnio wysilać, by ,,łyknąć nieco kultury”. Władze bardzo chętnie organizowały wszelkiego
rodzaju festyny, rocznice i inne imprezy masowe. Towarzyszyły im występy artystyczne
o bardzo zróżnicowanym poziomie, które zazwyczaj nie powalały na kolana, ale
pozwalały odetchnąć i zabawić się.
Stałym punktem
takich imprez była zabawa taneczna przy dźwiękach orkiestry, w której zawsze
bardzo licznie uczestniczyli mieszkańcy Ornety i okolic.
Zakłady pracy często
organizowały wyjazdy dla pracowników i ich rodzin. Na ryby, grzyby, wycieczki .
Pamiętam mój pierwszy taki wyjazd nad kryształowo czyste
jezioro Księżnik (oficjalna nazwa tego akwenu to Wukśniki, ale o tym mało kto
wiedział, a na pewno nikt jej nie używał).
Star 25 z odkrytą
paką, ławki wykonane z szerokich drewnianych desek, za ,,fajerą” pan Janek,
wyjątkowo sympatyczny kierowca Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki
Komunalnej i Mieszkaniowej. Wszystkie miejsca zajęte, poranne rześkie powietrze
i czyste niebo gwarantuje piękną aurę na cały dzień i … ruszamy.
Już sama jazda
odkrytym pojazdem, z wiatrem buszującym we włosach, łzami w oczach od zawrotnej
prędkości starachowickiego automobilu była niesamowitą frajdą.
Zaskoczeniem dla
mnie była kryształowo czysta woda w jeziorze. To było niesamowite, widać było
wszystko pod wodą – pływające ryby, bujną roślinność. Tych ryb było
zatrzęsienie.
Dwaj panowie, którzy
przyjechali z nami byli wędkarzami. Zabrali ze sobą na wycieczkę wędki.
Odłączyli się od rozentuzjazmowanej gromady po przyjeździe i
udali się na łowy.
Wrócili po kilku
godzinach. Przynieśli ze sobą tyle ryb, że po usmażeniu ich na ognisku jedzenia
starczyło dla wszystkich, a było nas kilkadziesiąt osób. Wszyscy najedli się do syta, a wiadomo
jak nad wodą dopisują apetyty.
Pałaszowałem świeże
ryby z nadgorliwością neofity, ryby które mama przynosiła ze sklepu rybnego
,,śmierdziały”, więc ich nie jadłem, te roztaczały niebiański aromat. A były
takie smaczne, że wydawało mi się, że nic smaczniejszego nie istnieje na
świecie.
Wszystkie większe
zakłady pracy w karnawale organizowały zabawę choinkową dla swoich pracowników.
Przed zabawą karnawałową dla dorosłych była zabawa dla dzieci połączona z rozdawaniem paczek przez
,,prawdziwego Mikołaja”.
Co roku do Ornety
przyjeżdżał cyrk. Zakłady pracy fundowały swoim pracownikom i ich rodzinom
bilety. Oczywiście, że te bilety były finansowane z pieniędzy wygenerowanych
przez pracowników, ale jak już ktoś takie bilety otrzymał, to musiał je
wykorzystać i zabrać do cyrku całą swoją rodzinę. Sprzedać ich nie mógł, bo w podobnej
sytuacji byli prawie wszyscy znajomi.
Był to rodzaj swoistego,
dobrowolnego przymusu, który mobilizował jednak ludzi, by ruszyli swoje i
swoich bliskich zadki z pieleszy domowych.
Orneckie place i
podwórka zapełnione były dziatwą – powojenny bum gospodarczy owocował również
wyżem demograficznym. W trzech blokach przy Kwiatowej i kilku jednorodzinnych
domkach mieszkało około 140 dzieci.
Nie było problemów z
umieszczeniem dziecka w żłobku, czy przedszkolu. Matki, które chciały się realizować
zawodowo, mogły to robić bez problemów. Równouprawnienie posadziło kobiety za
kierownicami traktorów, za biurkami urzędów i na kierowniczych stolcach.
Zmiana modelu
rodzinnego, wymuszona imperatywem dziejowym musiała odbić się niekorzystnie na
relacjach rodzice – dzieci, osłabiało to
więzi rodzinne, destabilizowało społecznie.
Ale ,,walca cywilizacji” nie dało się zatrzymać.
Walec parł do przodu prasując po drodze wszystko; to co potrzebne i to
co niepotrzebne.
Ludzie nie zawsze
nadążali za nowym, nowe bywało niezrozumiałe, dziwaczne, niepotrzebne. Pamiętam
audycję Polskiego Radia, w której redaktor
z radiowym mikrofonem poszukiwał - wśród mieszkańców Warszawy, skądinąd
stolicy średniej wielkości państwa w środku Europy odpowiedzi na pytanie: ,,Co to jest dyskoteka?” I pamiętam jedną wypowiedź:
,,Jest to nowa
dyscyplina sportowa, w której rzuca się na odległość specjalną teczką” .
Mówiący wcale nie żartował.
Moje pokolenie było otwarte na wszystkie nowości, cieszyła
nas telewizja, radyjka tranzystorowe i inne nowinki techniczne. W niektórych dziedzinach nowoczesność
przeganiała codzienność, do innych zaś nijak nie mogła się nawet zbliżyć. Jako najlepszy przykład niech posłuży
telekomunikacja – prawie ćwierć wieku po zakończeniu II Wojny Światowej w
Ornecie funkcjonowały telefony na korbkę. Nie posiadały tarczy z możliwością
wybrania numeru. Trzeba było pokręcić
korbką, jak na filmach wojennych, zgłaszała się pani na centrali telefonicznej
i przy pomocy wiązki kabli z łączyła z podawanym przez dzwoniącego numerem. Na
rozmowę międzymiastową, a nie daj Panie Boże międzynarodową trzeba nieraz było
czekać kilka godzin.
Panie pracujące w
centrali telefonicznej były bardzo cennymi znajomymi – można było się od nich
dowiedzieć bardzo ciekawych informacji o sąsiadach i znajomych, gdyż mogły bez
żadnych problemów podsłuchiwać wszystkie rozmowy.
Telefony posiadali
tylko wybrańcy losu – małomiasteczkowy establishment i dobrzy znajomi panów z telekomunikacji. Nie
było żadnych szans na legalne podłączenie do sieci telekomunikacyjnej. Taka
sytuacja trwała jeszcze przez wiele, wiele
lat.
*
Po powrocie z wakacji okazało się, że nie będziemy uczniami
klasy V A, tylko V C.
Zaskoczenie było totalne, tym bardziej, że nastąpiły takie
przetasowania personalne, że z naszej ,,starej” klasy pozostało niewiele osób,
większość stanowili nowi uczniowie.
Naszą
wychowawczynią i nauczycielką matematyki została Wanda Leszczyńska. Do tej pory
uczyła nas jedna nauczycielka, teraz każdy przedmiot był domeną innego
nauczyciela. Do tej pory uczyliśmy się w jednej, naszej klasie, teraz skazani
byliśmy na permanentną peregrynację po wszystkich zakamarkach szkoły. Miało to
swoje dobre, ale i złe strony.
Część ,,nowych” do tej pory nie była uczniami naszej szkoły,
zostali do nas dokooptowani po rozwiązaniu
Szkoły Podstawowej nr 18 mieszczącej się do tej pory w gmachu liceum
ogólnokształcącego.
Nadal byłem jednym z
najniższych uczniów i tak już zostało do końca podstawówki.
Kilku nowych uczniów, to byli ,,weterani”,
odporni na wiedzę, lub tylko na nowoczesne metody nauczania. Powtarzali piątą
klasę po raz kolejny, niektórzy z nich powinni już być absolwentami naszej
szkoły, a mimo to z uporem godnym ważniejszej sprawy konsekwentnie naśladowali
niejakiego Syzyfa. Towarzyszyła im aura swoistej niezwykłości rodem spod
namiotów jarmarcznych cyrków i niechlubne miano - ,,przerośniętych”. Zajmowali
ostatnie ławki w klasie, byli postrachem dla ,,nieprzerośniętych” i wiecznym
utrapieniem dla belfrów.
Szybko zorientowałem
się, że między nauczycielami a przerośniętymi panowało niepisane przymierze.
Nauczyciele nie ,,czepiali się” przerośniętych, czyli nie nagabywali czy mają odrobione zadania domowe, nie
wywoływali ich do odpowiedzi, a oni w ramach symbiozy nie przeszkadzali
nauczycielom w prowadzeniu lekcji. Zapewniali też belfrom specyficzne wsparcie, gdyż nie
pozwalali uczniom nieprzerośniętym na żadne ekscesy, które były tylko i
wyłącznie ich przywilejem. Swoiste status quo rzadko było zakłócane. A jeśli
już, to nauczyciele przeważnie kiepsko na tym wychodzili. Przerośnięci tworzyli
wąską, zamkniętą grupę, trochę przypominającą subkulturę więzienną. Trzymali się razem,
prezentowali konserwatywne postawy aspołeczne, do pozostałych uczniów raczej
się nie odzywali. Jeśli już, to tylko w formie wydawanych poleceń,
realizowanych bez szemrania. Na przykład: ,,daj mi tą kanapkę”, ,,spadaj stąd",
,,kopsnij zeta”.
W piątej klasie rodzice
pozwolili mi zapisać się do harcerstwa, imponowali mi młodzi ludzie w elegancko wyglądających
mundurkach, a najbardziej podobał mi się pas z przytroczoną do niego finką, w
skórzanej, brązowej pochwie.
Jako młody druh
stałem się posiadaczem wymarzonych atrybutów.
Podobało mi się
harcerstwo, zbiórki, pochody, podchody i ta tajemnicza aura temu wszystkiemu
towarzysząca. Kiedy pojawiła się informacja, że w wakacje będzie zorganizowany
obóz harcerski, jako jeden z pierwszych się zapisałem. Mama była wprawdzie
sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, bo po raz pierwszy w życiu miałem sam
wyjechać z domu, ale ojciec wsparł mnie stwierdzając autorytatywnie:
-
Niech jedzie, niech się uczy samodzielności, krzywdy mu tam nikt nie zrobi.
Z niecierpliwością czekałem na lato i wyjazd na obóz.
Ale w międzyczasie
miało miejsce zdarzenie, które w sposób zasadniczy wpłynęło na moje dorosłe
życie - inicjacja alkoholowa. A jak do tego doszło?
Wśród przerośniętych
znalazł się jeden, który przełamał kanon diaspory. Nazywał się Jurki Markun i
nie wiadomo z jakiej przyczyny nawiązał znajomość z Tadkiem Piastą, moim kolegą z ławki od
pierwszej klasy. A jak z nim, to i ze mną. Jurki był wprawdzie nikczemnego
wzrostu, ale miśkowatej postury i budził uzasadniony respekt u wszystkich
rozrabiaków w naszej szkole. Źle
kończyli ci, co swoją brawurą doprowadzali do konfrontacji z Jurkim.
Razem chodziliśmy
palić papierosy za szkolne garaże, razem chodziliśmy na oranżadę w czasie
przerw między lekcjami. Jurki był typem ,,bajarza”. Miał dar opowiadania,
obojętnie o czym mówił, robił to z takim zaangażowaniem i autentycznością, jakby relacjonował najważniejsze wydarzenie na
świecie z nim samym w roli głównej. Przy tym Wszechmocny wyposażył go w
niewiarygodnie zaraźliwy śmiech. Jak Jurki zaczynał się śmiać, to wszyscy w
jego towarzystwie musieli się śmiać. Bez wyjątku.
Nieraz myślałem, że
Jurki świadomie wybrał sobie rolę przerośniętego, bo gdyby podczas dialogu
nauczyciel - uczeń zastosował swoje krasomówcze zdolności, to efekt końcowy był
delikatnie mówiąc nieprzewidywalny. Dlatego też konsekwentnie milczał na
lekcjach, odporny na wszelkie pedagogiczne próby zmotywowania go do mówienia.
Co tu kryć –
imponowała nam ta znajomość, czas z nim spędzony
nie był czasem straconym, bynajmniej.
Dodatkowym handicapem była nasza nietykalność . Nie obawialiśmy się nikogo, na
wiele mogliśmy sobie pozwolić, chronił nas szczególny immunitet – byliśmy
kumplami Jurkiego.
Było to zimą, był
piękny słoneczny, mroźny dzień. Tadeusz (tak mówiła do niego matka, tak też
mówiliśmy my) pochwalił się, że jego matka robi bardzo smaczne wino wiśniowe.
Jurkiemu aż oczy zabłysły jakimś nienaturalnym blaskiem i skwitował to krótkim:
- No to dawaj !
Tadeusz wiedział, że
nie odmawia się Jurkiemu, wiedział też, że wino jest zamknięte w kufrze na
strychu, a klucz od strychu i kuferka nosi przy sobie matka i nie ma takiej
istoty, która byłaby w stanie jej te klucze odebrać. Poza tym jest teraz w
pracy. Nie omieszkał, z duszą na ramieniu przekazać tego Jurkiemu. Ten, o dziwo
nie stracił rezonu i zaordynował:
- Idziemy tam.
Pospiesznie udaliśmy
się pod wskazany adres, a po obejrzeniu solidnej kłódki Jurki pokręcił
niepocieszony głową i zawyrokował:
- Nie
dam rady otworzyć tej kłódy. Kto ma jeszcze klucze od tego strychu?
-
Sąsiedzi z parteru i z pierwszego piętra - odpowiedział Tadeusz.
- No
to pożycz klucz od któregoś – nie tracił rezonu Jurki.
Tadeusz zaczął pukać po kolei do sąsiadów, ale nikt nie
otworzył bo prawie wszyscy byli w pracy.
Jurki przez szparę w drzwiach zauważył, że strych jest umieszczony
na całej środkowej części bloku, więc z sąsiedniej klatki też można się tam
dostać. Potrzebny był tylko klucz. Na to też znalazł się sposób. Jurki
przypomniał sobie, że w sąsiedniej klatce mieszka babka jego sąsiadów – stara
Stechowa i od niej postanowił wycyganić klucz.
Jak pomyślał, tak
uczynił. Poszedł, nakłamał, że jej wnuk Mirek chce wziąć ze strychu narty i
prosił go o ich przyniesienie. Nie odmawia się Jurkiemu. Nie wiem, czy stara
Stechowa o tym wiedziała, czy nie, ale klucz mu dała. Pobiegliśmy szybko na górę,
otworzyliśmy drzwi i pełni zapału wreszcie dotarliśmy do kufra. Niestety,
prezentował się jak twierdza nie do zdobycia.
Był pokaźnych rozmiarów, wieko było zamknięte na skobel, a na nim
wisiała taka sama kłódka jak przy drzwiach.
Ciekaw byłem co
zrobi Jurki, nie ukrywam, byłem pod wrażeniem jego pomysłowości i determinacji.
Sprawa wyglądała na przegraną. Jurki raz jeszcze pokręcił z
niezadowolenia głową, ale się nie podawał. Niczym Arsen Lupin obejrzał sobie
całą skrzynię szukając jej słabych punktów, postukał, popukał i po chwili jego twarz zajaśniała promiennym
blaskiem:
- Idź
Tadeusz przynieś z domu śrubokręt - wydał polecenie.
- Co ty chcesz śrubokrętem rozwalić kufer? –
przestraszył się Tadeusz – przecież stara jak się dowie to mnie zabije.
- Zaufaj
mi przyjacielu, nie rozwalę kufra i stara nic się nie dowie. A my winka się napijemy – radosny
uśmiech na jego okrągłej twarzy był zwiastunem ciekawych wydarzeń.
Tadeusz niebawem
wrócił ze śrubokrętem, wręczył go Jurkiemu i z napięciem oczekiwał dalszego
ciągu.
Jurki obejrzał
końcówkę śrubokręta, sprawdził palcem jego ostrość i zaszedł kufer od tyłu.
My za nim.
Zaczął odkręcać wkręty, którymi były
przymocowane zawiasy wieka.
Nic już nam
tłumaczyć nie musiał – nasz niemy podziw
dla jego geniuszu towarzyszył mu do ostatniej śrubki.
Nastąpił
kulminacyjny moment całego spektaklu – Jurki uniósł w górę wieko i ujrzeliśmy całą baterię butelek ściśle
poupychanych we wnętrzu kufra.
- Ola
la ! - Radośnie zawołał Jurki Markun i widać było po nim, że radość ta nie jest
udawana – Potrzymajcie to, ja wybiorę
coś dla nas – dodał.
Chwyciliśmy za wieko
z obu strun a Jurki poszedł od tyłu wybierać. Stanął przed butelkami z
uniesionymi w górę dłońmi, poruszając w szybkim tempie rozczapierzonymi palcami,
niczym cyrkowy magik tuż przed wyciągnięciem śnieżnobiałego króliczka z wnętrza
czarnego cylindra. Pochylił się, by lepiej widzieć i wyciągnął dwie butelki.
Takie po oranżadzie, zamykane na archaiczne ceramiczne kapsle. Popatrzył na nie
zbliżając je do oczu, odstawił na podłogę i po namyśle dobrał jeszcze jedną, większą,
półlitrową – taką po piwie. Następnie porozsuwał pozostałe butelki by
zakamuflować powstałe dziury zakładając chyba z góry, że mat ich a Tadeusza ich
nie policzyła.
-
Dobra, zamykamy ! – pomógł nam umieścić wieko na swoim miejscu i nie tracąc
czasu, jakby przez całe swoje młode życie nic innego nie robił przykręcił
zawiasy.
- Ani
śladu! – zadowolony zatarł ręce i wręczył nam po jednej butelce. Nie muszę
chyba dodawać, że sobie zostawił największą.
Opuściliśmy
pospiesznie strych i po oddaniu Stechowej klucza zaczęliśmy się rozglądać za
jakimś spokojnym miejscem, gdzie moglibyśmy skonsumować naszą zdobycz z dala od
ciekawskich oczu dorosłych.
Ciekaw byłem jak
smakuje wino, moje dotychczasowe kontakty z alkoholem ograniczały się do
oblizywania palca zamoczonego w piwie w okresie dzieciństwa - ojciec czasami w czasie spacerów pozwalał
mi na takie eksperymenty. Bardzo mnie wtedy intrygowała piana zbierająca się na wierzchu kufla z
piwem i nie mogłem się nadziwić, że dorośli jej nie konsumują. Ba, niektórzy nawet specjalnie usuwali ją z
piwa, co dla mnie było jawnym marnotrawstwem.
Butelka z winem
schowanym za paskiem od spodni była przyjemnym ciężarem. Byłem podekscytowany
nową dla mnie sytuacją i nie mogłem się doczekać konsumpcji. Aż mi ślinka
ciekła. Tym bardziej, że nie wiedziałem jak to się będzie odbywać. Widziałem
jak piją wino dorośli, ale oni pili w domach, z kieliszków i przy stole. My nie
dysponowaliśmy żadnym z tych atrybutów.
Krążyliśmy przez kilka minut po osiedlu, w końcu Jurki
zaprowadził nas za nowopowstały pawilon spożywczy Wojskowej Centrali Handlowej
i zwrócił się do mnie:
- Dawaj swoją flaszkę.
Bez ociągania się
wręczyłem ją Jurkiemu, ten wyuczonym gestem otworzył ją uderzeniem lewej dłoni, powąchał, skinął z uznaniem
głową i przechylił dnem do góry. Zabulgotało i po chwili jednej trzeciej trunku
już nie było. Patrzyłem na niego z niekłamanym podziwem. Z jaką swobodą i
lekkością on to zrobił. Ten mlasnął ukontentowany, musiało mu chyba smakować,
bo aż się oblizał i przekazał butelkę Tadeuszowi.
On też sobie
poradził bez większych problemów. Nie wyszło mu to wprawdzie tak sprawnie jak
naszemu starszemu koledze, ale też nie miał się czego wstydzić.
Przyszła kolej na
mnie i z duszą na ramieniu przytknąłem usta do butelki z pozostałą zawartością.
Nie taki diabeł straszny – poszło mi lepiej niż się spodziewałem. Przełknąłem
kilka łyków i butelka była pusta. Prawdę powiedziawszy to nawet nie poczułem
smaku, za szybko to się odbyło. Było słodkie i zimne.
Po kilku minutach poczułem w głowie dziwny,
ale przyjemny szmerek i humor mi się poprawił jakbym dostał piątkę z chemii.
Koledzy chyba poczuli to samo, bo zaczęliśmy śmiać się jak głupki do gomółki
sera. A jak Jurki włączył swój rechot,
to nasz śmiech stał się niebezpieczny. Nie mogłem się powstrzymać , rechotałem
jak głupi. Mięśnie brzucha bolały mnie tak, że musiałem przykucnąć, w końcu się
przewróciłem. Brakowało mi powietrza, łzy leciały z oczu jak licytowanemu
Żydowi, a mięśnie twarzy doznawały skurczów. Dopiero jak zanurzyłem głowę w
śniegu mogłem na chwilę przestać. Ale tylko na chwilę. Wystarczyło, że
spojrzałem na rechoczącego, turlającego się w śniegu Jurkiego i paroksyzmy
śmiechu wróciły jak sraczka po niedojrzałych gruszkach. Musiałem znowu ratować
się nurkowaniem w śniegu.
Nie wiem ile to
czasu trwało, ale jak przestaliśmy się śmiać, to czułem się tak, jakby mnie
przejechały sanie Świętego Mikołaja. I to kilka razy.
Drugą butelkę wina
skonsumowaliśmy już spokojnie. Humory nam dopisywały, ataków ,,głupawki” na
szczęście już nie doświadczyliśmy.
Trzeciej nie
wypiliśmy, bo Jurki zabrał ją ze sobą. Nie tłumaczył się dlaczego, bo Jurki
nigdy się przed nikim nie tłumaczył.
Dobre samopoczucie
trwało kilka godzin, do wieczora wszystko wyparowało ze łba i po piciu wina
pozostały tylko przyjemne wspomnienia.
Jeszcze jedno ważne
wydarzenie miało miejsce tej zimy. Nadal kumplowałem się z Cześkiem i Staśkiem,
chociaż widywaliśmy się rzadziej, a to przede wszystkim dlatego, że uczyliśmy
się w różnych klasach.
Rodzice Cześka za
wszelką cenę, wbrew jego zainteresowaniom chcieli zrobić z niego akordeonistę.
Co z tego, że kupili mu nowiutkiego ,,Weltmeistera”, co z tego, że posyłali go
do bardzo dobrego nauczyciela gry na tym ciekawym instrumencie, jak chłopak nie miał ani słuchu, ani smykałki
do grania na ,,harmoszce”. Chęci zresztą też nie miał. Nie potrafił jednak przeciwstawić
się rodzicom i wciskał bez entuzjazmu klawisze swego niekochanego instrumentu, dobywając
z niego rachityczne dźwięki, tracąc czas i pieniądze ciężko pracującego,
schorowanego ojca. Wtedy to dorobił się ksywki ,,Piano”.
Razem z nim u tego
samego nauczyciela nauki pobierał też Zbyszek ,,Lustyk” – również mieszkaniec Kwiatowej. Jemu jakoś tak sprawniej szło i
jego instrument wydawał dużo przyjemniejsze dla ucha dźwięki. Do tego stopnia,
że występował publicznie, na przykład w czasie akademii szkolnych organizowanych
z okazji mniej, czy bardziej bzdurnych uroczystości.
Oprócz smykałki do
przebierania palcami po klawiaturze akordeonu Zbyszek posiadał jeszcze jedną, w
której wykorzystywał perfekcyjnie sprawność swoich dłoni. Uwielbiał, na oczach
ekspedientek sklepowych kraść im sprzed nosa różne rzeczy. Przede wszystkim
były to słodycze i owoce. Ale nie tylko. Potrafił na przykład ukraść długopis
sprzedawczyni, która odwróciła się na chwilę, by sięgnąć po coś za plecami.
Robił to z prestidigitatorską wręcz zręcznością. Potem z miną niewiniątka
przyglądał się nieszczęsnej kobiecie, która z niedowierzaniem rozglądała się
wokół siebie w poszukiwaniu pisaka, którego jeszcze przed chwilą używała.
Innym razem w ciągu
ułamka sekundy potrafił porwać z lady i schować za pazuchą dwukilogramowy blok.
Objaśnienie dla niewtajemniczonych – blok to był wyrób cukierniczy, który był
namiastką chałwy i składał się z jasnej, twardej, obrzydliwie słodkiej brei z
kawałkami herbatników w środku uformowanej w prostopadłościenną bryłę.
,,Lustyk”, jak każdy
artysta potrzebował do swoich występów publiczności. Nie kradł jak nie miał widowni. Tę publikę
stanowiliśmy my: Piano i ja. Żeby było zabawniej przed spektaklem informował
nas, co będzie jego łupem, albo wręcz prosił nas, byśmy sami mu taki cel
wskazali. Nie bał się wyzwań. Były to
czasy, kiedy dysponowaliśmy taką ilością różnorakich smakołyków, że nieraz nie
mogliśmy patrzeć na czekoladę, czy inne
słodycze.
,,Lustyk” był bezkarny w swym procederze –
ani razu żadna ekspedientka nie przyłapała go na gorącym uczynku. Był coraz
bardziej pewny siebie i swoich umiejętności. Do tego zimowego późnego
popołudnia, kiedy to jego dobra passa urwała się jak pasek klinowy w Zaporożcu.
Przeżarci słodyczami
przechodziliśmy obok sklepu rybnego. Za oknem poustawiane były piramidki z
konserw rybnych.
- Zjemy sobie po konserwie rybnej – ni to
zaproponował, ni zawyrokował ,,Lustyk”. – Wchodzimy do sklepu.
W sklepie było kilka
osób, więc wydawało się, że warunki są sprzyjające. Piramidki z konserw rybnych
były ustawione za drewnianą barierką zasłaniającą dolną część okna na wysokość
mniej więcej piersi ,,Lustyka”. Zadanie nie było łatwe. Musiał sięgnąć ręką ponad
barierką, opuścić rękę, zdjąć z wierzchołka piramidki konserwę tak, by ta nie
runęła i potem schować ją za pazuchę. Tym bardziej, że oprócz sprzedawcy musiał uwzględnić przechodniów, którzy mogli
zauważyć z zewnątrz jego dziwne zachowanie.
Kręciliśmy się
chwilkę po sklepie, po czym ,,Lustyk”, niczym grzechotnik błyskawicznie
wyciągnął na chwilę rękę, by po chwili umieścić ją za pazuchą. Nawet nie
zauważyłem, czy udało mu się zabrać puszkę.
Po chwili do sklepu
weszły dwie kolejne osoby a dwie inne go opuściły. Kręciliśmy się po sklepie
oglądając martwe ryby złowione gdzieś tam daleko, daleko, za siódmymi morzami.
Lustyk robił swoje.
W pewnym momencie ze
sklepu wyszły kolejne osoby a wraz z nimi do drzwi udał się sprzedawca. Niewysoki,
korpulentny, łysiejący brunet w poplamionym, białym kitlu. Wyciągnął z kieszeni
klucz, wsadził go w zamek, przekręcił dwa razy, zajrzał za barierkę i z
triumfującym uśmieszkiem zwrócił się do ,,Lustyka”:
- Oddawaj złodzieju konserwy !
- Jakie
konserwy ? – zapytał z miną znudzonego ministranta.
- Posłuchaj chłopcze – ze stoickim spokojem
zwrócił się do niego sprzedawca ryb – znam twego ojca, wiem jak się nazywasz i
gdzie się uczysz. Jutro dyrektor szkoły będzie wiedział o twoim wyczynie, przepraszam
o waszym wyczynie – tu spojrzał wymownie na mnie i na ,,Piana” – od ciebie
zależy, czy o tym ma być powiadomiona również milicja.
Dopiero teraz
dotarło do mnie, że ja też poniosę konsekwencje i nogi się pode mną lekko
ugięły. Ze strachem patrzyłem na ,,Lustyka”,
który zastanawiał się co robić dalej. Na szczęście nie trwało to długo. Sięgnął
za pazuchę i wyjął po kolei trzy
konserwy ,,Makrela w oleju aromatyzowanym”.
- A wy
jak się nazywacie? – spytał sprzedawca odkładając puszki na ladę.
Nie było sensu kłamać, więc podaliśmy swoje nazwiska.
-
Waszych rodziców też znam, na pewno będą z was dumni - zakończył spotkanie
otwierając nam drzwi.
Wyszliśmy ze sklepu
w milczeniu i skierowaliśmy się w stronę Kwiatowej. Przez kilka minut nie
odzywaliśmy się do siebie, wkurzeni na to co się stało. Milczenie przerwał ,,Lustyk”:
- To
gdzie idziemy zjeść te konserwy? – zapytał ze stoickim spokojem. Po czym
wyjął zza pazuchy trzy puszki makreli w
oleju aromatyzowanym.
Spotkanie z dyrektorem
szkoły zaowocowało bolącymi skroniami i obniżoną po raz pierwszy w życiu oceną
ze sprawowania na półrocze. Pod znakiem zapytania stanął mój wyjazd na obóz
harcerski. To była dla mnie najdotkliwsza kara. Postanowiłem, że zrobię
wszystko by zatrzeć złe wrażenie. Z moim charakterem łatwe to nie było – za
żadne skarby nie mogłem znowu podpaść, bo wtedy definitywnie pożegnałbym się z
wyjazdem.
Tak naprawdę, to ja
nie byłem rozrabiaką. Samo tak jakoś wychodziło. Miałem pecha - albo trafiałem
w nieodpowiednie towarzystwo, albo znajdowałem się w niewłaściwym miejscu, w
niewłaściwym czasie. Najczęściej z nieodpowiednim towarzystwem. Nawet jak się
starałem, żeby robić coś właściwego , to wychodziło jak zwykle.
W piątej klasie zacząłem
interesować się radiotechniką i elektroniką. Prenumerowałem w kiosku
Ruchu najpierw ,,ABC Techniki”, potem ,,Horyzonty Techniki”.
Czasami kupowałem ,,Młodego Technika”.
Nie ukrywałem swoich
zainteresowań, wszędzie gdzie mogłem, różnymi dostępnymi metodami zdobywałem części od starych
radioodbiorników, słuchawki telefoniczne, oporniki, kondensatory, tranzystory i
każdy inny radiotechniczny złom.
Konstruowałem prymitywne odbiorniki radiowe, między naszą
trójką funkcjonowała sprawna łączność telefoniczna. Zamierzałem zostać
krótkofalowcem, potem znanym cybernetykiem - wynalazcą. Rodzice nie mieli zastrzeżeń
do mojego nowego hobby, chociaż mama narzekała na coraz większą stertę
,,złomu”.
Nie wiem jak
potoczyłaby się moja kariera ,,radiowca” gdyby nie mały psikus losu. W szkole
naszej, obok sali gimnastycznej mieścił się mały magazynek, w którym
przechowywano sprzęt sportowy, turystyczny i inne rzadko używane sprzęty.
Ktoś się do tego magazynku włamał i uszczuplił jego zawartość. Zginęły między
innymi telefony polowe.
Jakiś miejscowy
Sherlock Holmes skojarzył to z moimi zainteresowaniami i gdy któregoś dnia wróciłem wczesnym
popołudniem ze szkoły zastałem tam płaczącego brata i okazałej postury
milicjanta, który pakował do wielkiego papierowego worka moje radiowe skarby.
Rodziców nie było w
domu. Nie było tez naszej łączności telefonicznej – aparaty i przewody zostały
zdemontowane i zabrane przez strzegących ładu i porządku funkcjonariuszy w
niebieskich uniformach.
- Ty jesteś
Mieczysław Łuksza? – zapytał nie przerywając swego zajęcia milicjant.
- Tak –
odpowiedziałem zdziwiony i zaskoczony niezwykłą sytuacją.
- Pojedziesz z nami
– powiedział mundurowy, a brat zaczął głośniej płakać.
- A ty czego
beczysz? – warknął – przecież ciebie nie zabieramy !
O dziwo zamiast się przestraszyć zezłościłem się. Jakim
prawem ten gbur mówił tak do mego brata, przecież to jeszcze dziecko.
- Czy to wszystko ? –
zapytał patrząc na mnie.
W piwnicy miałem dużo więcej ,,gratów”, ale pomyślałem sobie – Gówno to cię obchodzi
chamie – i odpowiedziałem:
- Tak.
- Zbieraj się,
jedziemy – powiedział podnosząc wór.
- Wolałbym poczekać
na rodziców – odpowiedziałem.
- Gówno mnie
obchodzi, co byś wolał, idziemy – zakończył rozmowę popychając mnie workiem.
Zawieźli mnie na
komisariat. Kazali mi wybrudzić jakimś czarnym, niezmywalnym ,,świństwem”
palce, pobrali moje odciski i zaczęło się ,,maglowanie”. Trwało kilka godzin.
Gbur po kolei wyjmował z worka ,,fanty” a ja musiałem opowiadać ze szczegółami
skąd je mam i od kiedy jestem ich posiadaczem. On to skrupulatnie zapisywał. Szybko
zorientowałem się, że jest to czynność,
która zmusza go do nadludzkich niemal wysiłków. Męczył się okrutnie, więc
postanowiłem zemścić się za krzywdę moją i brata mego rodzonego. Zacząłem wymyślać dziwne nazwy poszczególnym
częściom. I tak kawałek ebonitowej
płytki z kilkoma opornikami i kondensatorami stawał się ,,modułem rezystencji
binarnej”, a zwykła cewka ,,elektrolizatorem średniozakresowej konwergencji”.
Początkowo próbował
mnie dopytywać do czego poszczególne części służą, ale jak zacząłem mu
tłumaczyć ,,binarną koniunkcję elektronów obwodowych” szybko z tego zrezygnował
– jego mały móżdżek, ukryty głęboko za grubymi kośćmi czaszki był zagrożony
przegrzaniem.
Z posterunku odebrał
mnie ojciec. Tak zakończyła się moja przygoda z elektroniką.
Ja też chodziłem do szkoły podstawowej przy LO,ale to była szkoła nr 3,nie 18.Całość dotąd ogarniam pozytywnie.
OdpowiedzUsuń