,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ VI II a
6
2A
Druga klasa zaowocowała
ważnymi, choć niekoniecznie przyjemnymi dla mnie wydarzeniami.
Zacznę od tych chyba przyjemniejszych - powiększyła się
nasza rodzina. Urodził się nowy braciszek. W związku z powyższym rodzice
zaczęli spierać się o imię dla niego. Do głowy by mi nie przyszło, że to takie
skomplikowane. Wydawało mi się, że jak ktoś się rodzi, to ma już wcześniej
nadane imię.
Mama koniecznie
chciała dać mu na imię Krzysztof. Ojciec z uporem godniejszym poważniejszego problemu
optował przy Witoldzie.
Jak ojciec
wychodził, by w miejskim magistracie ,,zalegalizować” nowego obywatela PRL, nowego
mieszkańca przepięknego miasteczka Orneta to mama chyba nie całkiem żartując
zapowiedziała:
- Jak nadasz mu
imię Witold, a nie Krzysztof, to lepiej się w domu nie pokazuj.
Ojca nie było dość długo i wszystko wskazywało na to, że
nasz najmłodszy braciszek otrzymał na imię Witold. Wrócił jednak. Był
podchmielony, w bardzo przyjaznym nastroju i w progu uspokoił mamę, że zrobił
tak jak chciała. Wrócił spokój, rósł między nami mały Krzysio i dopiero jak
miał iść do szkoły wyszło szydło z worka. Okazało się, że jednak ojciec
postawił na swoim. Za późno była na jakiekolwiek działania. Wydawało się, że
klamka zapadła. Ale przeznaczenie czasami ma głęboko nasze wybory i decyduje po
swojemu. Tak było i tym razem. Brat nasz został w końcu Szymonem. Salomonowy
kompromis. A najzabawniejsze jest to, że nikt z nas, nawet sam zainteresowany
nie wie kiedy to skądinąd zacne imię do
niego ,,przylgnęło”.
Teraz te zdecydowanie
nieprzyjemne. Pierwszym z nich była
konfrontacja z ówczesnym kierownikiem szkoły zwanym przez uczniów ,,Żydem” . Taka
konfrontacja była nieunikniona dla tak zwanych: rozrabiaków, elementów,
łobuziaków. Zazwyczaj ,,ofiarami” bywali uczniowie wyższych klas: siódmych,
ósmych, rzadziej szóstych.
Wśród uczniów w formie zniechęcającej do
jakiegokolwiek urwisowania krążyły opowieści o metodach ,,Żyda” stosowanych w zaciszu jego gabinetu:
wykręcanie uszu, ciąganie za włosy, razy wymierzane smyczkiem (pan kierownik grał
na skrzypcach i uczył starszych uczniów muzyki - był bardzo dobrym,
wymagającym nauczycielem).
Nie on jeden był
zwolennikiem takich barbarzyńskich metod ,,nauczania”. Stosowanie kar
cielesnych było wprawdzie prawnie zakazane, ale wszyscy przymykali oczy na ich
stosowanie.
Miałem
wtedy nadzieję, że to, że doszło do naszego spotkania było kwestią przypadku,
nie moich wyjątkowych predyspozycji, bądź wrodzonego pecha. Tym niemniej zmienił się od tego czasu mój
status quo – po tej inicjacji nolens volens
zostałem jednym z napiętnowanych. A było to tak:
Szczęśliwym trafem pod koniec długiej przerwy
spotkałem swego kolegę, sąsiada z mego bloku -Staśka. On zaczynał edukację, był
uczniem pierwszej klasy, więc wypadało mi pełnić honory gospodarza.
Wtajemniczałem go w arkana szkolnych zawiłości, kiedy zadzwonił dzwonek.
Nie wypadało przerywać spotkania, więc rozmawialiśmy dalej.
Dzieciarnia porozchodziła
się na lekcje do swoich klas, zostaliśmy sami. Mieliśmy do dyspozycji wszystkie
przestronne korytarze naszej szkoły. Jak odpuścić taką okazję i nie
zabawić się w berka? Zaczęła się gonitwa po piętrach, było pusto,
cicho, idealne warunki do hasania. Trwało to jakiś czas, byliśmy już porządnie
zziajani i spoceni, kiedy to jak jastrząb zastąpił nam drogę ,,Żyd”. Miał ręce
szeroko rozstawione, w jednej trzymał skrzypce, w drugiej smyczek. Jego ptasie
spojrzenie nie wróżyło niczego dobrego. Drzwi do klasy, gdzie odbywała się
lekcja muzyki były szeroko otwarte. Właściwie zagonił nas do swojej klasy jak
zaskoczone ptaszęta zagradzając nam drogę. Wyhamowaliśmy dopiero w klasie.
- A kogo my tu mamy? – zapytał kąśliwie z mściwą satysfakcją, czym wzbudził wesołość wśród
swoich uczniów. Nie parsknęli jednak śmiechem, zdobyli się tylko na jakieś ¾.
Tak wielki mieli respekt do swego nauczyciela.
Wśród uczniów
rozpoznałem córkę sąsiadki, więc domyśliłem się, że to ósma klasa. Kierownik
odłożył na stół swój instrument, podszedł do nas – jeszcze dyszących i
spoconych. Zastanawiałem się co zrobi. Dwoma palcami jednej ręki chwycił mnie
za włosy tuż nad baczkami, druga ręka zajęła się włosami Staśka. Pociągnął do
góry aż cichutko zapiszczałem z bólu i poprowadził wzdłuż ławek.
-
Przyjrzyjcie się tym ancymonom, którzy przeszkadzali wam w zajęciach. Co z nich
wyrośnie, jak już teraz tak się zachowują – perorował. Nastolatki przestały się
uśmiechać. Bolało jak cholera, myślałem,
że wyrwie mi kępkę włosów, ale nie mogłem nic zrobić.
- Macie teraz lekcje? – zapytał, nie
popuszczając uścisku.
- Tak
– wydukaliśmy jednocześnie.
- A jak się nazywacie i z której klasy
jesteście.
Kiedy dowiedział się wszystkiego, czego potrzebował, nadal ciągnąc nas za włosy odprowadził pod drzwi i wysyczał:
-
Jazda do klas, policzę się z wami później.
Dopiero wtedy poczułem ulgę i złapałem się za bolące miejsce
sprawdzając, czy są tam jeszcze włosy.
Z nosami
spuszczonymi na kwintę pomaszerowaliśmy do swoich klas. Jedna tylko myśl
kołatała mi się między bolącą i niebolącą skronią - Co będzie dalej?
Zastanawiałem się co robić, nie mogłem uciec do domu, bo co miałbym powiedzieć
na swoje usprawiedliwienie? Nic do mnie nie docierało. Nie byłem w stanie
niczego wymyślić. Trwałem w letargu. Lekcja minęła, przerwę przesiedziałem
zamknięty w toalecie czekając na złowieszczy dzwonek, który miał dla mnie być początkiem końca. Czas
wlókł się niemiłosiernie, w końcu doczekałem się przeraźliwego brzęczenia,
poszedłem do klasy jak na ścięcie.
O dziwo nic się nie działo. Pani mi nie kazała
zgłosić się do kancelarii, lekcja mijała spokojnie. Pomyślałem, że powie mi to
na następnej lekcji. Znów się bałem a
czas wlókł się jak ,,Saga rodu Forsytów”.
Zadzwonił dzwonek – znów chwilowa ulga i smród toalety. Potem znów
nerwowe oczekiwanie i ulga. Tak do końca lekcji. To był mój pierwszy
,,najgorszy dzień w szkole”.
Moje problemy związane z ortografią narastały. Gdyby wtedy
obowiązywały dziś stosowane kryteria, byłbym dzieckiem dotkniętym dysortografią
i takim bym prawdopodobnie pozostał na całe życie. Ale na szczęście nie obowiązywały. Byłem
tylko tępym matołem, któremu nie wchodziła do głowy ortografia. Nawet zacząłem
się do tej roli przyzwyczajać i kto wie, co by było dalej, gdyby nie pewne zdarzenie,
które stało się kolejnym punktem zwrotnym w mojej niechlubnej karierze ucznia.
Po dyktandzie, z
którego dostałem tradycyjnie ,,dwóję” pani Dziewiałtowska ( nowe nazwisko po
mężu) poprosiła mnie bym podszedł do tablicy. Poczułem zagrożenie, więc skoncentrowałem
się maksymalnie, by za wszelką cenę się nie skompromitować.
-
Napisz na tablicy słowo ,,już” – ni to poprosiła, ni nakazała.
Aha – pomyślałem – to musi być jakiś podstęp! Mój mały móżdżek zaczął pracować na
zwiększonych obrotach: jot długie, czy i krótkie? Powinno chyba być długie, ale
to za proste, więc chyba będzie krótkie. Czasu na zastanowienie mało – mam
napisać tylko trzy litery. Trzy, czy cztery? Cztery, no jasne, że cztery, tylko
sz, czy rz na końcu? A jeszcze w środku u ! Kreskowane, czy zwykłe? Cholera co
robić? Zerknąłem przez wątłe ramię na
koleżanki i kolegów, ale ich miny nie
ułatwiły mi wybrnięcia z bardzo kłopotliwej sytuacji. Patrzyli co będzie
dalej w napięciu i zaciekawieniu.
Raz kozie śmierć! –
pomyślałem i napisałem: iósz.
Gdy się odwróciłem,
to wszyscy tak parsknęli śmiechem, że aż ściany naszej nowej szkoły się
zadrżały. Nie na tyle mocno jednak, by
utworzyć najpierw pęknięcie, a potem szczelinę
w podłodze, przez którą z ulgą zapadłbym się pod ziemię.
Takiego upokorzenia
to ja się nie spodziewałem. Przez niekończącą się miniwieczność, bo tyle trwała
ta rzeź niewiniątka, przeżywałem
katusze. I wtedy doznałem olśnienia, błyskawicznej metamorfozy. Zacisnąłem zęby, popatrzyłem im
hardo w ich roześmiane oblicza i postanowiłem: ostatni raz się ze mnie
śmiejecie! Na moich odstających uszach stanę, a nie dam wam więcej takiej
satysfakcji. Nauczę się ortografii!
A
najzabawniejsze było to, że moje koleżanki
i koledzy myśleli, że ja to
zrobiłem dla żartu. Nawet gratulowali mi i chwalili, że ,,taki numer wyciąłem”.
Mimo tego zdania nie zmieniłem i na efekty nie trzeba było długo czekać.
Następne dyktando napisałem na trójkę, a
potem już było tylko lepiej. Stopniowo przepoczwarzałem się z ,,matoła” w
,,zdolnego, ale leniwego”. Taka rola, przyznam szczerze, bardziej mi
odpowiadała.
Wspominając o wyposażeniu szkoły nie
wspomniałem o zapleczu medycznym. A było czym się pochwalić. Codziennie był
czynny gabinet higienistki i gabinet dentystyczny. Mieliśmy też swoją lekarkę,
która przyjmowała trzy razy w tygodniu.
Lubiłem zapach
gabinetu higienistki i lubiłem tam przebywać, nie bałem się też szczepień –
jako dziecię wątłego zdrowia przywykłem do iniekcji. Jeszcze bardziej moje
niedoświadczone nozdrza wabiły zapachy intensywnie rozchodzące się z gabinetu
dentystycznego. Z niecierpliwością oczekiwałem na swoją kolej, kiedy tam
zostanę wezwany. W końcu doczekałem się i nietrudno się domyślić jakiego
rozczarowania doznałem. Wszystko zaczęło się niewinnie. W gabinecie były dwie
panie solidnej postury, jedna z nich
zapytała o moje nazwisko i poprosiła bym usiadł. Podekscytowany
rozsiadłem się w wygodnym fotelu w
pozycji półleżącej. Czekałem na rozwój wydarzeń. Przestało mi się podobać, jak
pani włączyła olbrzymią lampę nad moją twarzą i rażące światło buchnęło mi w
oczy. Ale to był dopiero początek. Poproszono mnie, żebym otworzył szeroko
usta, co uczyniłem. Pani zaczęła dłubać w moich zębach jakimś zakrzywionym,
ostrym szpikulcem, dyktując coś niezrozumiałego dla mnie tej drugiej. Do tej pory nie znałem pojęcia – ból zęba.
Teraz poznałem - pani szpikulcem dotknęła jednego z moich zębów a ja poczułem
taki ból, że w oczach mi pociemniało. Chyba krzyknąłem. Spróbowałem się
podnieść, ale okazało się to niemożliwe. Druga z pań, stojąca za mną trzymała
moje wątłe ramiona w żelaznym uścisku
potężnych dłoni.
- Nie
bój się, to nie będzie bolało – uspokajała mnie ta, która grzebała w moim
uzębieniu – wyleczymy ci tego ząbka.
Co miałem robić – uwierzyłem pani odzianej w nieskazitelnie
biały, perfekcyjnie wyprasowany uniform.
Ona tymczasem włączyła urządzenie umieszczone
na stojącym na podłodze statywie.
Zapiszczało złowieszczo, jeszcze wtedy nie podejrzewałem, że ten dźwięk
będzie mnie prześladował przez długie lata. Napęd tego urządzenia był
przekazywany za pomocą rzemiennego paska klinowego z silnika elektrycznego na
podstawie statywu do górnej części zakończonej wężem podobnym do tego, który
jest przy prysznicach. W końcówce węża
umieszczone było małe, cieniutkie wiertełko i tym to małym, cieniutkim
wiertełkiem wprawionym w ruch obrotowy rzemiennym paskiem klinowym z silnika
1.5 kW pani dentystka ,,leczyła” mojego zęba, a ja mało się nie posikałem z
bólu. Tylko dzięki resztkom męskiej dumy nie popłakałem się wtedy. Jedna jedyna
myśl trzymała mnie przy życiu – wytrzymaj jeszcze chwilę, zaraz to się skończy !
W końcu usłyszałem od pani dentystki:
- No
widzisz, nie było to takie straszne, możesz już iść.
Ty kłamczucho! – cisnęło mi się na usta, ale z wiadomych względów
nie wyartykułowałem tego epitetu, nie poprawiłoby to nijak mojej sytuacji.
Byłem tak rozkojarzony, wściekły i pokrzywdzony, że nie poszedłem do klasy,
tylko ukryłem się za budynkiem, w którym mieściły się garaże i inne
pomieszczenia gospodarcze szkoły. Tam, w
samotności, schowany przed ewentualnymi gapiami
przepłakałem następną lekcję. Wypłakałem cały mój ból, całe upokorzenie
i złość. Postanowiłem wtedy, że za żadne skarby tego świata nie siądę już na
tym fotelu, w tym gabinecie i nie dam się poniżać tym babom. Słowa dotrzymałem,
chociaż wcale łatwo nie było.
Druga klasa, to
czas, kiedy mama zaczęła mi pozwalać na samotne wyprawy do miasta. Przede
wszystkim do swojej siostry, a mojej ciotki Janiny Kozakiewiczowej i jej męża
Bolesława – mojego chrzestnego ojca, na ulicę Olsztyńską 15. Bardzo lubiłem tam
chodzić, gdyż ciotka pozwalała mi na
swobodne, samodzielne poruszania
się po okazałym budynku i okolicy.
Mój chrzestny to też
ciekawa postać. Oficer Armii Krajowej Okręgu Wileńskiego, zesłany do gułagu
przez Rosjan – nigdy o tym nie mówił, chociaż był urodzonym gawędziarzem. Bardzo
chętnie natomiast opowiadał historię, która przytrafiła mu się w czasach
swawolnej młodości, a która to spowodowała, że prawie otarł się o jednego z
wielkich postaci ówczesnego świata, a w rezultacie wyszedł z tego z obolałym
tyłkiem. A było to tak: Bolek mieszkał z rodzicami w podwileńskich Pietruciach.
Kilka kilometrów od wsi było jezioro Żałosa, w pobliżu którego była wieś
Piekiliszki. Nad brzegiem jeziora
mieścił się dworek z kilkudziesięciohektarową posiadłością, której
właścicielami od 1930 roku byli państwo Aleksandra i Józef Piłsudscy ( tak, tak
– ten Piłsudski). Była to ich letnia rezydencja, w której to marszałkostwo wraz
z dwiema córkami uwielbiało wypoczywać. Na tę okoliczność marszałek założył
nawet ,,Towarzystwo Rzeczy Przyjemnych a niekoniecznie Pożytecznych”. Należał
do niego on i córki. Uczył je pływać, wiosłować i cieszyć się życiem.
Cieszyć się życiem
chcieli również młodzieńcy z Pietruci, wśród nich Bolek. W ramach tej radości
postanowili przepłynąć zatokę Dardanele (nie cieśninę) i zawrzeć bliższą
znajomość z ,,pannami z dworu”. Może nie
słyszeli, albo nie docenili powiedzenia o ,,za wysokich progach”. Jak już
przepłynęli na drugą stronę jeziora i byli tuż, tuż przy panienkach, to jak
spod ziemi pojawili się obok nich żołnierze (Grupy Wydzielonej II Oddziału
Sztabu Generalnego) odpowiedzialni za bezpieczeństwo marszałka i jego rodziny.
Eskapada zakończyła się niepowodzeniem i siniakami na sempiternach. Wojskowe
pasy skutecznie ,,wybiły z głów amory” niedoszłym adoratorom. Od tej pory mój
chrzestny przestał lubić marszałka Piłsudskiego.
Budynek w którym
mieszkali Kozakiewicze to dawny szpital St. Elisabeth, którego budowę w roku
1872 zasponsorowała frau von Schau z
pobliskiego Karbsdorff (obecnie Karbowo).
O tym, że to kiedyś
był szpital świadczył układ architektoniczny budynku: labirynty szerokich korytarzy, sale chorych
poprzerabiane na mieszkania, kaplica szpitalna (wprawdzie już bez ołtarza, ale
z kolorowymi witrażami o sakralnej tematyce w pseudogotyckich oknach), piwnice
z licznymi pozostałościami po pomieszczeniach gospodarczych. Wszystko to było do spenetrowania, zbadania,
odkrycia. Poznałem nowych kolegów z Olsztyńskiej, wśród nich Bogdana Dzika,
który znał prawie wszystkie tajemnice budynku dawnego szpitala. Pokazał mi
wszystko, co było godne zwiedzenia, opowiadając o każdym miejscu jakieś ciekawe
historie. Robił to tak umiejętnie, że mógłby brać za to sowite wynagrodzenie.
Do śmierci nie
zapomnę jak zaprowadził mnie do ,,trupiarni” - pomieszczenia, w którym mieściło się kiedyś prosektorium. Było tam
wilgotno i czuć było stęchliznę jak w całej piwnicy, ale magia miejsca i talent
Bogdana zrobiły swoje.
- Czujesz trupi
odór? – spytał drżącym grobowym
szeptem - człowiek, który tu kiedyś
pracował opowiadał, że jak Rosjanie po wyzwoleniu weszli do szpitala, to nie
mogli otworzyć drzwi trupiarni, tyle tam było trupów. A niektóre z nich jeszcze
żyły.
Omal nie popuściłem
ze strachu. Byłem tam tylko raz i nie chciałbym za żadne skarby trafić tam
ponownie. Nigdy przedtem, ani potem tak się nie bałem. Po nocach śniły mi się
żywe trupy próbujące wydostać się spod zwału zwłok.
Na Olsztyńską
chodziłem najkrótszą drogą – przez ulicę Dolną. Nie wiedziałem, że w średniowieczu był tu Staw
Łaziebny, zwany też przez mieszkańców Dolnym, lub Młyńskim stanowiący część
fortyfikacji miejskich. Wormditt z każdej strony otaczała woda, strzegąca
skutecznie mieszkańców przed nieprzyjacielem.
Ulica Dolna była
cicha i spokojna, prawie bezludna. Mieszkańcom służyła za skrót, z którego
korzystali przede wszystkim pracownicy Fabryki Wozów i Braniewskich Zakładów
Przemysłu Terenowego.
Po lewej stronie ciągnął się wysoki drewniany
płot za którym rozciągały się ogrody należące do kościoła. Z tym płotem wiąże
się taka oto anegdotka:
Fiodor, jak co rano szedł do roboty, do Fabryki Wozów.
Idąc wzdłuż kościelnego płotu z daleka usłyszał:
- Cztery, cztery,
cztery… – powtarzane w kółko monotonnym, bezbarwnym głosem.
- Ki czort! –
pomyślał podchodząc bliżej. Głos pochodził zza płotu, Fiodor zauważył, że w
płocie jest dziura po sęku na wysokości wzroku dorosłego mężczyzny.
Fiodor był
niewątpliwie dorosły, nikt też nie kwestionował jego męskości, ale… matka natura nie okazała
szczodrości i obdarowała go nikczemnym wzrostem.
Korciło go żeby
zajrzeć i wybadać o co chodzi, ale było trochę za wysoko. Spojrzał na zegarek,
miał nieco czasu w zapasie, więc zaczął się rozglądać za czymś, co mogłoby mu
posłużyć za podstawkę.
Jakieś dwadzieścia
metrów dalej zauważył wielki kamień, który z powodzeniem mógłby mu w tym celu posłużyć.
Trochę przeraziła go wizja toczenia ciężkiego głazu, ale wrodzona ciekawość
była silniejsza.
Zakasał więc rękawy i sapiąc doturlał go pod dziurę, zza
której bez przerwy słychać było bezpłciowe:
- Cztery, cztery,
cztery…
Wszedł na kamień i
zniecierpliwiony zajrzał przez dziurę. Nic nie zdążył zauważyć, bo poczuł
straszliwy ból, jakby diabeł swój
krogulczy paluch wsadził mu w oko.
- Ło Jezu, ło Jezu! - lamentował Fiodor kierując się
instynktownie w przyspieszonym tempie w kierunku budynku Pogotowi Ratunkowego,
który mijał po drodze przed kilkoma
minutami.
Zanim dostał się
przed oblicze lekarza ból nieco zelżał, lekarz po obejrzeniu oka stwierdził, że
nie jest uszkodzone, więc uspokojony tym Fiodor udał się tam, gdzie miał się
udać, czyli do pracy.
Z duszą na ramieniu
podchodził coraz bliżej do miejsca, gdzie leżał przytoczony przez niego głaz,
aż w pewnym momencie usłyszał monotonne:
- Siedem, siedem,
siedem…
Ulica Dolna miała
swego ,,dobrego ducha”. Był nim Dziadek Korniłow. Mnie kojarzył się ze
Skarbkiem - siwiuteńki zasuszony staruszek z długimi, białymi wąsami w starej,
wojskowej furażerce.
Jak tylko słoneczko
zagościło na nieboskłonie siadał na starym pniaku przy końcu drewnianego płotu,
podpierając się sękatą laską, z nieodłączną fajką i czekał. Czekał, aż ktoś
zatrzyma się, by z nim porozmawiać, a właściwie posłuchać jego opowieści, a
miał o czym opowiadać.
Był synem polskiego
powstańca zesłanego na katorgę, żołnierzem carskiej armii pułku Korniłowa i
czerwonoarmistą, który postanowił dożyć swoich dni w Ornecie. Nie wiedzieliśmy
jak się nazywał naprawdę, bardzo często w jego opowieściach pojawiało się
nazwisko jego dawnego dowódcy , więc dorobił się nowego nazwiska - bardzo
lubił, jak się do niego tak zwracano.
Mnie najbardziej
podobała się jego opowieść o snajperze, który z wieży kościoła zastrzelił wielu
jego kolegów w czasie wyzwalania Ornety, zimą 1945 roku.
Dziadek Korniłow twierdził, że sam wszedł na
dzwonnicę i ,,udusił gada własnymi ręcami”. Niedowiarkom jako dowód
prawdomówności pokazywał ręce, którymi dokonał tego heroicznego czynu i medal,
który otrzymał od swoich dowódców.
Przy ulicy Dolnej
było też boisko do piłki nożnej. Takie podwórkowe. Może nie byłoby warte nawet
wzmianki, gdyby nie jeden szczegół
wyróżniający go od innych boisk. Otóż na środku placu do gry rosły trzy
duże dęby. Nie wiem, czy gdziekolwiek na świecie istniał podobny ,,obiekt
sportowy”?
Zdaję sobie sprawę że nie jestem docelowym adresatem opowieści lecz jak już miałem przyjemność powiedzieć widzę tu uniwersalną budującą prawdę.Mam na myśli wynikającą od początku oczywistość że każdy musi mieć "swój las, swoje jezioro, swoją babcię, swoje ciotki" w konsekwencji swoje miejsce urodzenia,swoje groby a to jest to co nazywa się własnym często nostalgicznym miejscem,to chyba jest właśnie ojczyzna i jest odpowiedż na modne pytanie o patriotyzm.Tyle może patetycznie a teraz prywata - jak pozwolisz to będę się do Ciebie zwracał używając imienia które znam a nie użytego w opowieści,zresztą z imionami u Was w rodzinie jest trochę zabawnie.Tak więc Łukasz czekam na następne uniwersalne odkrycia. Z nadzieją pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńMimo wszystko to jest tylko opowieść. A, że wnikliwy czytelnik doszuka się w tekście czegoś, co spowoduje chwilę zadumy, jakąś refleksję, to tylko dowód, że jest on dla niego przeznaczony.
OdpowiedzUsuńZatem Tadeuszu - czytaj bez wyrzutów sumienia i niech Ci to czytanie dużo satysfakcji przyniesie.
Dzięki za wpis i pozdrawiam serdecznie !
Wreszcie mi się trochę wyjaśniło, dlaczego Krzysiek to Witold i Szymon, chociaż... mam wrażenie, że tylko ja do Niego mówię Krzysiek :)))
OdpowiedzUsuńZrobiło mi się cieplutko, jak doczytałam o Dziadku Bolku i Babci Jani... mam nadzieję, że napiszesz jeszcze coś więcej o Nich?
W ogóle fajnie jest się do wiedzieć po latach o tylu ciekawych rzeczach, których nie znałam :( szkoda, że nie wiedziałam o nich wcześniej i szkoda, że już nie ma Wujka, Cioci, Dziadków...
No i przy okazji - fajnie poczytać o Pietruciach i Niemenczynie, przeniosłam się tam z Tobą w czasie ;) A Oszmiany i Dukojni w ogóle nie kojarzę, nawet z opowiadań :( nie potrafię także zlokalizować jej na mapie, choć krążę wokół Oszmiany dość długo... czyżby już nie było tej wioski albo zmieniła nazwę?
Buziaki! :)
Ależ oczywiście, że istnieje i wieś Dukojnie, i zaścianek o tej samej nazwie. Tak samo jak istnieje zaścianek Łukszy, gdzie zarządcą swego czasu był Onufry Kozakiewicz.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie !