,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ VII III a - IV a
7
III A / IV A
Okres nauki w trzeciej i czwartej klasie to czas, w którym z
mojego punktu widzenia w szkole nie wydarzyło się nic, godnego nawet wzmianki.
Nie musiałem w najmniejszym nawet stopniu wysilać się, by przyswajać wpajaną na
lekcjach wiedzę. Wiele natomiast działo się poza szkołą.
W domu lekcjom nie
poświęcałem zbyt dużo czasu – wszak było tyle ciekawszych zajęć.
Rodzice nie zmuszali
mnie do przesiadywania ze szkolnymi podręcznikami odkąd przestali czerwienić
się ze wstydu wysłuchując na wywiadówkach sarkania na temat moich możliwości
intelektualnych. Mając na uwadze
mądrość życiową ojca, który mi powtarzał: ,,Synu, nigdy nie pchaj się by być
pierwszym, ale też staraj się nie być ostatnim” absolutnie mi nie zależało na
tym, by być tak zwanym dobrym uczniem. Bez żadnego wysiłku wpisywałem się w
model preferowany przez mego ,,inaczej ambitnego” ojca.
Czas wolny, a dysponowałem nim w satysfakcjonującym
wymiarze, spędzałem ze swoimi kolegami.
Wieczorami zaś
oddawałem się mojemu ulubionemu zajęciu – czytaniu. Do tego zachęcał mnie
ojciec. Czytałem wszystko co mi wpadło w ręce, z jednym małym wyjątkiem – nawet
nie brałem do rąk tak zwanych obowiązkowych lektur szkolnych. Od dziecka
stawiałem opór, gdy ktoś próbował narzucić mi co mam czytać.
Ojciec nauczył mnie
również gry w szachy, ale nigdy mi nie dawał forów, więc zniechęciłem się
ciągłym przegrywaniem i coraz trudniej mu było namówić mnie na partyjkę.
Nowe bloki przy
Kwiatowej stanęły naprzeciwko starych, jednorodzinnych, poniemieckich domków robotniczych
zbudowanych jeszcze przy Von Shaustrasse w latach trzydziestych. Każdy domek miał na zapleczu ogród. Ich nowi mieszkańcy szybko dorobili
się rodzinnych pseudonimów. Zostali ,,Kukłami”, ,,Śmirakami”, ,,Dziubajami”,
,,Bomblami”, ,,Kaczorami” czy to im się podobało, czy nie.
W jednym z tych
domków, prawie naprzeciw naszego bloku
mieszkał mój najlepszy kolega – Czesiek. Był moim rówieśnikiem, ale ze
względów zdrowotnych (miał problemy z płucami) poszedł do szkoły rok później. Był
szczupły, miał kręcone ciemnoblond włosy, był mego mniej więcej wzrostu. Paczkę
naszą uzupełniał wspomniany już Stasiek, mimo że najmłodszy to najwyższy z nas
– przerastał nas niemal o głowę. Było więc nas trzech: Czech, Lech i Rus. Jak w
tej legendzie. Czesiek był Czech, bo od Cześka. Ja byłem Rus, bo byłem z
rodzicami na wakacjach w Związku Radzieckim, czyli w Rosji. No i Stasiek –
Lech, bo był trzeci, więc wyboru nie miał.
Złożona w tajemnicy
przed innymi przysięga, tradycyjnie przypieczętowana krwią każdego z nas
zobowiązywała nas do wierności, braterstwa i przyjaźni.
Ojciec Cześka, Kazimierz
- weteran wojenny, inwalida (miał sztywną jedną nogę) był wulkanizatorem. Był schorowany,
przemęczony i wychudzony do granic
możliwości. O takich jak on
mówiło się ,,lepszych w trumnie widywałem”. Matka natura wyposażyła go w
pokaźnych rozmiarów organ do wąchania, przypominający nieco ptasi dziób, który
nadmierna szczupłość jeszcze bardziej uwydatniała. Stąd ksywka dla całej
rodziny - ,,Dziubaje”.,,Dziubaj”- senior był właścicielem poniemieckiego zakładu
wulkanizacyjnego przy rogu Mostowej i Alei Wojska Polskiego. Ciężko pracował w
koszmarnych warunkach, często nie wracał
do domu na noc, przesypiając kilka godzin na stosie opon i dętek. Dzięki jego
katorżniczej pracy powodziło im się
nieźle.
Matka nie
pracowała, zajmowała się domem.
Jako jedni z pierwszych stali się posiadaczami
odbiornika telewizyjnego marki ,,Szafir”, co w tamtych czasach było synonimem
mieszczańskiego dobrobytu. Telewizor jak magnes ściągał do małego domku coraz
to większe tłumy chętnych obejrzenia ,,okna na świat”. Schodziły się całe
rodziny, ludzie siedzieli porozkładani jak tatarska orda – gdzie popadnie, starsi na krzesłach i
stołkach, dzieci na podłodze. ,,Dziubajowa” albo nie miała odwagi wyprosić kłopotliwych
gości, albo jej to nie przeszkadzało. Czasami był taki tłok, że trudno było
przejść, a do toalety ustawiała się kolejka.
Czesiek był
najmłodszy w rodzinie. Miał dwóch braci
; starszego o rok Kazika i o dwa lata Ziutka. Żaden z nich atrybutami
tytana intelektu nie dysponował.
Stasiek mieszkał w
tym samym bloku co ja, na drugim piętrze. Też był najmłodszy w rodzinie i miał
braci w wieku braci Cześka – Andrzeja i Marka. Na tym podobieństwo się
kończyło.
Ich ojciec w owym
czasie przebywał poza domem. Nie on jeden, zresztą, wielu było jemu podobnych.
Matka, pracująca w przedszkolu wychowywała ich sama. Im tak dobrze się nie
powodziło, ale też biedy nie klepali.
Terenem naszych
zabaw były zabudowania gospodarskie i ogród ,,Dziubajów”. Tam mogliśmy bez
przeszkód realizować swoje, nie zawsze bezpieczne dla zdrowia, a nawet życia
szalone pomysły.
Nigdy się nie nudziliśmy, zawsze mieliśmy coś do
zrobienia. Nasza inwencja twórcza była
nieokiełznana. Z niechęcią rozstawaliśmy
się, kiedy trzeba było wracać do swych rodzin.
Pory roku w
znacznej mierze decydowały o tym, czym się zajmowaliśmy. Nie zawsze jednak. Latem na przykład urządzaliśmy zjeżdżalnię
saneczkarską z duchu pomieszczenia gospodarczego i skocznię na pryzmę kompostu
i popiołu gromadzonego przez gospodarzy latami.
Pogoda czasami mieszała nam szyki i uniemożliwiając realizację naszych planów, ale bardzo szybko
znajdowaliśmy nowe, absorbujące zajęcia.
My, tak jak inne
dzieciaki też zimą lepiliśmy bałwany, ale nasze miały po kilka metrów
wysokości, niczym Golemy.
Też budowaliśmy śnieżne domki, ale nasze były piętrowe.
Też strzelaliśmy z
procy, ale naszą procę musieliśmy naciągać co najmniej we dwóch, a strzelało
się z niej cegłówkami. Jak kiedyś wycelowaliśmy w metalowe, okratowane okienko szopy
sąsiada, to po wystrzale zamiast okna Alek Bombel miał w szopie wielką, czarną,
smutną dziurę.
Naszą ulubioną
zabawą było konstruowanie i zastawianie pułapek. Różnych. Od takich niewinnych,
gdzie na głowę ofiary spadał balon napełniony wodą, po takie, o których wolałbym nie mówić.
Nasi inspiratorzy
- Apacze i ich dzielny wódz
Winetou mogliby się od nas niejednego w tej materii nauczyć. Dzięki Opatrzności
nikt na szczęście nie stał się ich ofiarą.
Od wczesnej wiosny
paliliśmy ogniska, szybko się nam znudziły takie zwyczajne, tradycyjne. My konstruowaliśmy takie stosy, że po
podpaleniu nie zostawało nam nic innego jak ekscytujące obserwowanie z daleka
szalejących płomieni i oczekiwanie na wycie straży pożarnej. Jak misterna
konstrukcja waliła się tryskając w górę milionami iskier, to do ogniska
podrzucaliśmy coś, co powodowało, że napięcie nadal nie słabło. Najczęściej
były to ampułki z zastrzykami, które zalegały apteczki naszych rodziców, albo
naboje do autosyfonów, zawierające sprężony dwutlenek węgla. Zazwyczaj kończyło się tym, że ogniska nie trzeba było
dogaszać - po eksplozji zostawał tylko mniejszy, lub większy dół.
Latem ogród
zamieniał się w dżunglę, w żyznej glebie, zasilanej cuchnącą wodą ze strumienia
płynącego na granicy działki wszystko, co zielone strzelało w górę jak nie
przymierzając pędy bambusa.
To był czas kopania
,,wilczych dołów”. Nie było dla nas większej frajdy niż sprowadzenie do
ogrodu jakiegoś naszego kolegi,
nieszczęśnika, który nieświadomy wpadał po kolana do śmierdzącej brei.
Poszkodowany zazwyczaj nie przyznawał się nikomu do tego, co się stało, więc po
kolei sprowadzaliśmy kolejne ofiary. Rzadko któremu udawało się uniknąć
kłopotliwej wpadki.
Matka Cześka nie ingerowała w nasze zabawy,
czyli nie interesowała się w najmniejszym stopniu tym, co robiliśmy. Gdybyśmy
spalili jej chałupę, to nie wiem, czy by to zauważyła. Nawiasem mówiąc, to
prawdziwy cud, że do tego nie doszło.
Nasi rodzice również
nie wiedzieli, co my tam ,,wyprawiamy”,
w przeciwnym razie noga nasza by tam nie
postała. Ale nie wiedzieli. Dzięki temu, my dysponowaliśmy ,,kart blanche” na
urwisowanie, a oni mieli spokojne sumienie, że bezpiecznie bawimy się u
sąsiadki w ogródku.
Wygłodniały od
hasania często wpadałem na krótką chwilę do domu, by w błyskawicznym tempie
przygotować sobie kanapkę. Jak nikogo nie było w domu, sięgałem po klucz pod
wycieraczkę, większość sąsiadów stosowała takie ułatwienie logistyczne.
Kanapka była
standardowa; szybko ukrojona kromka chleba (tu ukłon w stronę wuja Wićki,
dzięki któremu opanowałem tę umiejętność ) polana strumieniem wody z kranu i
posypana cukrem. W skład zestawu wchodziło jeszcze kilka łyków lodowatej wody z
kranu. I wio… Z powrotem na działkę ,,Dziubajów”. Z kromką w dłoni.
Obowiązywała ,,spóła” – trzeba było się z kolegami bezwarunkowo dzielić. Było
czym, bo wtedy bochenek chleba ważył dwa kilogramy. Więc i kromka była
przyzwoitych gabarytów. Mówiło się wtedy: ,,Nie ma lekko, chleb po osiem”.
Malkontenci dodawali: ,,Bez masła”.
Tu chciałbym
się na chwilę zatrzymać. Są tacy, którzy
twierdzą, że kiedyś wszystko było lepsze: śnieg był bielszy, trawa bardziej
zielona, jedzenie smaczniejsze, a gnój – palce lizać.
Czy tak było istotnie,
czy to tylko psikus naszej psychiki i żal po starcie, tego, co bezpowrotnie
przeminęło?
,, Jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o
naszą młodość” – powiedział kiedyś ktoś mądry.
Mówią też, że tak
naprawdę to nie da się tego sprawdzić. Tylko
częściowo się z tym zgadzam, bo temu
niegdysiejszemu bochenkowi
chleba, który był wyjątkowo
smaczny a skórka na nim była bardziej
chrupiąca, nic a nic nie ustępuje
bochenek chleba zakupiony w delikatesach
,,Alma” w cenie 14,90 zł za kilogram. Podobnie jest z wędlinami. Czyżby więc
wszystko nadal było kwestią ceny?
Co do dygresji, że
kiedyś śnieg był bielszy, a trawa bardziej nasycona chlorofilem, to uważam, że Polska
jest i była jednym z najpiękniejszych kawałków globu ziemskiego. Tu się prawi
nic nie zmieniło, mimo nie do końca przemyślanych, destrukcyjnych działań
ludzkich.
Jeśli chodzi o
gnój, to nie wiem – nie próbowałem wtedy, więc jakikolwiek kontakt organoleptyczny dziś, bez punktu
odniesienia byłby pustym gestem, daremnym
poświęceniem. Odpuszczam.
Kiedy aura nie
sprzyjała zabawom na świeżym powietrzu organizowaliśmy czas wolny w
pomieszczeniach gospodarskich – różnych szopek i chlewików było tam pod
dostatkiem. Nie byliśmy egoistami, o nie. Do tych zabaw zapraszaliśmy koleżanki
i kolegów z sąsiedztwa. Zorganizowaliśmy na przykład teatrzyk kukiełkowy. Sami
skonstruowaliśmy scenę (z kurtyną, oczywiście), sami stworzyliśmy kukiełki,
zmontowaliśmy siedzenia na widowni. Po bardzo przystępnych cenach - 50 groszy (za tę kwotę można było wówczas nabyć dropsa
owocowego, lub lizaka) rozprowadziliśmy wśród dziatwy bilety.
Zainteresowanie
naszym pomysłem przerosło nasze oczekiwania
- na przedstawienie w chlewiku zjawiło się tyle osób, że ledwie się
pomieścili. Kto wie, jakie byłyby dalsze losy naszego teatru, gdybyśmy nie
wpadli na fantastyczny naszym zdaniem pomysł, by po rozpoczęciu spektaklu wrzucić dyskretnie na widownię świecę dymną
wykonaną z pokruszonych kawałków piłeczek pingpongowych umieszczonych w pudełku
po zapałkach. Nasza ,,sala teatralna” wyludniła się z prędkością spalania
piorunianu rtęci. Aż dziw, że sędziwy chlewik wytrzymał taką szarżę. My oczywiście zachowywaliśmy bardzo
autentyczne pozory zaskoczenia i oburzenia tym, co się stało. Mimo naszych
starań, był to niestety pierwszy i ostatni spektakl w teatrze-chlewiku.
Jak zapewne łatwo
się domyślić, z czasem zaczęło się nam robić za ciasno na działce i zaczęliśmy
poszerzać terytorium naszych działań. Nasza
paczka też się rozrosła, coraz więcej kolegów chciało z nami spędzać czas. Z
nami jedno było pewne – nuda nam nie groziła.
Nie zawsze mieliśmy
ochotę bawić się z dzieciakami z naszej ulicy, przeto ruszyliśmy dalej – w
dzikie ostępy dolnego odcinka Drwęcy
Warmińskiej, na Lustyka. Skąd się ta nazwa wzięła tego prawdopodobnie nie wie
nikt. Byli tacy, co twierdzili, że w starym pojunkrowskim budynku, przy ostatnim młynie na Drwęcy
zamieszkiwał kiedyś von Lustig – i stąd ta nazwa. Inni doszukiwali się związku
z kozą Lustyką, którą podobno po wojnie często widywano w okolicach ruin młyna
Koy.
Były to tereny po
lewej stronie drogi na Pasłęk. Od kapliczki, gdzie kiedyś podobno palono na
stosach niewiasty, które miast wieść żywot pobożny i zacny zadawały się z
siłami nieczystymi, do mostu kolejowego na starej trasie Orneta-Słobity, pod
Drwęcznem.
Dzikie, trudnodostępne, kuszące. Zarośnięte, tajemnicze.
Odkrywaliśmy je po
kawałku, niczym dawni kolonizatorzy, nadając poszczególnym miejscom nasze
nazwy: Kanał, Kolano, Pierwszy Lasonek, Drugi Lasonek, Bunkier, Piaski, Wyspa,
Druga Wyspa.
Mimo faktu, że na co
dzień obcowaliśmy z Apaczami, Siuksami, Seminolami i innymi plemionami
indiańskimi śledząc ich losy na ekranach kinowych, nie wzorowaliśmy się na ich barwnej
nomenklaturze, woleliśmy nasze, proste, polskie nazwy. Dlatego też nie
urządzaliśmy łowów w Kanionie Siedmiu Węży, a bawiliśmy się w chowanego w Wąwozie.
Nie znaczy to
wcale, że nie wzorowaliśmy się na indiańskich zwyczajach. Zanim sięgnęliśmy po
papierosy każdy z nas miał doświadczenia z paleniem ,,fajki pokoju” wykonanej z
pustej tubki berberysu wypchanego mieszaniną różnych, wysuszonych kwiatostanów.
Każdy z nas umiał
posługiwać się łukiem, z mniejszą, lub większą wprawą.
Rzadko też
rezygnowaliśmy z doskonalenia umiejętności dosiadania wierzchem koni, które wypoczywały
po ciężkim dniu spędzonym w kieracie
zapalikowane przez troskliwych właścicieli na okolicznych nieużytkach.
Niby była druga
połowa XX wieku, niby dzięki industrializacji i mechanizacji koń stał się przeżytkiem
i odszedł w zapomnienie – a tu: guzik prawda. Konie, te poczciwe, wielkie
stworzenia, odwieczni - wierni przyjaciele człowieka nadal były niezbędne.
Z koniem w tle jest historia, którą
opowiadał Rytek Wyszomirski, nasz sąsiad z Kwiatowej. Był on szczęśliwym
posiadaczem wielkogłowego czworonoga, dzięki któremu mógł utrzymać coraz to
liczniejszą rodzinę. Posiadał też podstawowe narzędzia rolnicze, takie jak
pług, czy też brony. No i oczywiście wóz.
Było to kilka lat po
zakończeniu wojny, Rytek wykonywał orkę wiosenną w polu, tuż przy lesie
morąskim, nieopodal przedwojennego kompleksu wypoczynkowego Oberhaide.
Słońce wznosiło się
coraz wyżej, robiło się coraz cieplej, woda w butelce, którą zabrał do pracy
dawno się już skończyła i Rytek zrozumiał, że jak się nie napije, to nie
skończy roboty.
W okolicy nie było
żadnego gospodarstwa, gdzie mógłby poprosić o wodę i pozostawało mu tylko jedno
wyjście. Poszukać w lesie strumienia, który podobno tam płynął i tam się napić.
Szukał długo, daleko
odszedł od swojego konia, już chciał zrezygnować, gdy usłyszał szmer leśnej
strugi. Tak jak stał padł na kolana i zaczął łapczywie pić cudownie zimną wodę.
Wydawało mu się, że nigdy przedtem nie pił czegoś tak cudownego.
Gdy nasycił się do
woli, napełnił przyniesioną ze sobą pustą butelkę i wstał z klęczek, ujrzał
coś, co spowodowało, że trzymana w ręce butelka upadła na ziemię, a cała
zawartość żołądka wróciła z powrotem do strumienia.
Powyżej miejsca, w
którym stał w pozycji podobnej do tej w której on sam przed chwilą pił wodę
leżało ciało niemieckiego żołnierza z głową w hełmie zanurzoną w wodzie.
Kolejna, na pewno nie ostatnia pamiątka z krwawych walk, które w tym rejonie miały
miejsce zimą 1945 roku.
W Ornecie istniała (jeszcze przed wojną) jedyna
w Polsce fabryka wozów konnych. Produkcja
była sprzedawana ,,na pniu”, chłonny rynek był w stanie przyjąć każdą ich
ilość.
Jak socjalistyczny przemysł motoryzacyjny
zaczął produkować Fiata 125 p, to wozy konne produkowane w Ornecie stały się ,,towarem
spod lady”. Dlaczego? Z prozaicznej przyczyny -
do jego produkcji
używano takich samych kół, jak w orneckich wozach, a cały wóz kosztował o połowę mniej niż komplet
opon do Fiata.
Tak, tak – nie tylko permanentne deficyty
papieru toaletowego i (w czasie żniw) sznurka do snopowiązałek potrafiły zadziwić,
a co wybredniejszych rozśmieszyć.
Konie na orneckich
ulicach nie były rzadkością. Odpadki z naszych osiedlowych śmietników na początku
lat sześćdziesiątych wywoził niejaki pan Morda (oczywiście koniem) - wysoki,
groźnie wyglądający mężczyzna, ale sympatyczny i lubiący dzieci. Jego ,,Baśka”
była naszą ulubienicą – zawsze mogła liczyć na jakiś smakowity kąsek.
Mimo zakazów rodziców
jak tylko pan Morda zajechał swoim ,,zaprzęgiem” zostawialiśmy wszystko i
gnaliśmy na złamanie karku, by pomóc mu załadować śmieci. Nagrodą za to była
przejażdżka na kupie różnorakich odpadków. Jakoś wcale nam to nie
przeszkadzało. Bardzo mi się podobało to zajęcie. Do tego stopnia, że kiedyś
zapytany na jakiejś imprezie rodzinnej przez któregoś z wujków:
- A ty kim zostaniesz jak dorośniesz?
Bez namysłu, z dumą odpowiedziałem:
-
Śmieciarzem.
Długo nie potrafiłem zrozumieć eksplozji radości u dorosłych.
Końmi również
rozwożono po Ornecie chleb. Jak specjalnie do tego celu przystosowany wóz,
pomalowany na zielono, powożony przez pana Wilka przejeżdżał ulicami, to zapach
świeżego chleba aż kręcił w nosach. Mama wtedy zazwyczaj mówiła:
-
Musimy kupić chleb.
Wtedy jeszcze nikt
nie wiedział, jak nazwać to zjawisko. Dziś już wszyscy wiedzą, że był to
idealny ,,łyt matekingoły” ( Kabaret Moralnego Niepokoju – skecz z chińskim
kucharzem).
Wozami konnymi przewożono meble w czasie
przeprowadzek, wozacy wozili opał dla zainteresowanych, ziemniaki na zimę i przeróżne
inne towary.
Okoliczni rolnicy
końmi przyjeżdżali do miasta po zakupy, ale też na targ, by zaopatrzyć
mieszczuchów w niezbędne dla nich produkty: jaja, mleko, sery, różnorakie płody
rolne. To wszystko można było nabyć bezpośrednio z wozów w każdy piątek, od
wczesnego ranka.
Handlowano również
zwierzętami. Można było kupić: kury, kaczki, gęsi, perliczki, indyki. Ale
również owce, cielęta, prosięta, świnie, krowy, no i oczywiście konie. Zwierzęta
z właścicielami i potencjalni kupcy mieli swoje stałe miejsce w części
targowiska w pobliżu jeziora. Inwentarz czekający na zmianę właściciela musiał
mieć łatwy dostęp do wody pitnej. Targowanie trwało czasami wiele godzin.
Ornecki rynek koński
był znany nie tylko na Warmii. By sprzedać, lub kupić konia zjeżdżali się tu
,,koniarze” z całej Polski.
Rytuał
kupna-sprzedaży było widowiskiem wartym obejrzenia. Towarzyszyło mu wiele
skrywanych i nieskrywanych emocji (wszak chodziło o duże pieniądze, bo dobry
koń zawsze był w cenie) a kontrahenci nie byli mistrzami pokera, tylko prostymi
chłopami. Ale każdy prosty chłop swój prosty, chłopski rozum posiadał i bardzo
skutecznie potrafił z niego korzystać. Wyglądało to mniej więcej tak:
Właściciele wystawiali konie do obejrzenia. Konie były
oczywiście wcześniej przygotowane. Były umyte, wyczesane i wyszczotkowane,
niczym panny na wydaniu.
Zaineresowani
oglądali je z przodu, z tyłu, z boku. Z bliska i z daleka. Podnosili nogi,
oglądali kopyta, w zęby zaglądali (tylko darowanym tego się nie robi).
Poklepywali, głaskali. Sprawdzali, czy są narowiste, czy nie.
Jak któremuś z
kupujących spodobał się rumak to podchodził do właściciela, brał jego dłoń w
swoją i klepiąc od góry drugą, otwartą dłonią podawał swoją propozycję ceny.
Obojętnie jaka ona była, była za niska
dla sprzedającego. Ten, z obrażoną śmiertelnie miną wyrywał pospiesznie swoją
dłoń z dłoni klepiącego i obrażony odchodził na bok. Czasami złorzecząc i
narzekając. Kontrahenci rozchodzili się i udawali, że nie interesują się sobą
(ani wystawionym na sprzedaż koniem).
Zaczynała się próba
nerwów. Który pierwszy podejdzie i zaproponuje inną, satysfakcjonującą tego
drugiego cenę. Zazwyczaj sprzedający
czekał na lepsza propozycję kupującego, ale jak ten zbyt długo zwlekał, to
obawiając się, że może zrezygnować sam podchodził i oferował cenę klepiąc dłoń
kupującego. Teraz z kolei obrażał się kupujący i tak to się ciągnęło. Czasami
przez kilka godzin. To klepanie, to nie były przyjacielskie klapsy. Po
kilkugodzinnych pertraktacjach kontrahenci zazwyczaj mieli popuchnięte dłonie.
Zarówno sprzedający,
jak i kupujący wszelkimi sposobami starali się przechytrzyć swego kontrahenta.
Do dziś w pewnych kręgach krąży opowieść o orneckim Cyganie Wasylu (wtedy
jeszcze nie było Romów), który wyprowadził w pole znanego z chamstwa i
przebiegłości wielkopolskiego handlarza końmi Jana Brzydałę.
Posiadał Wasyl
przepięknej urody konika, który niestety kulał na prawą przednią nogę. Prowadzał
go do różnych weterynarzy, ale żaden z nich nic nie mógł poradzić na
przypadłość jego czworonoga. Nikt z miejscowych nie był zainteresowany nabyciem
kulejącego konia. Jedyną szansą, była sprzedaż komuś przyjezdnemu, komuś kto na
to zasługiwał. Brzydała był idealnym kandydatem – chamowaty gbur jakich ze
świecą szukać. Jedynie na konie potrafił patrzeć przychylnie. Żaden z koniarzy
go nie lubił, jedynie Wasyl miał do niego inny stosunek - nienawidził go. Szczelnie całunem tajemnicy
przykryte było czym sobie na to Brzydała zasłużył. Zresztą w stosunku do kogoś
tak niesympatycznego, to jedynie matka obdarzona przerostem instynktu
macierzyńskiego mogła czuć jakąś sympatię.
Wasyl cała zimę
czekał na jego przyjazd. Wiedział, że jak Brzydała zobaczy tego konia, to na
pewno mu się spodoba i będzie zainteresowany jego nabyciem. Ale Wielkopolanin
był wytrawnym handlarzem i trzeba było nie lada fortelu, by go przechytrzyć.
Cóż więc zrobił sprytny
Wasyl? Otóż wbił w kopyto, w lewą, zdrową nogę konia niewielkiego gwoździa bez
główki. Świeży ból, który Wasyl zafundował swojemu koniowi spowodował, że ten
zaczął kuleć na lewa nogę, a tymczasowo przestał kuleć na prawą.
Brzydała, zgodnie z
przewidywaniami zainteresował się pięknym zwierzęciem. Zanim klepnął po raz
pierwszy dłoń Wasyla, ten zagaił:
- Słuchajcie,
gospodarzu, muszę was poinformować, że mój koń, cholera wie dlaczego zaczął
nagle kuleć. Trzeba będzie z nim iść do weterynarza.
- Ano, popatrzymy,
zobaczymy – odpowiedział z błyskiem w świńskich oczkach chytry Brzydała,
wietrząc okazję do znacznego obniżenia ceny.
Obejrzawszy bardzo
dokładnie konia zauważył oczywiście tkwiący w nodze kawałek metalu, ale
nie powiedział o tym Wasylowi. Powiedział tylko:
- Jak się dogadamy,
to sam zaprowadzę go do weterynarza. Mam takiego. Baardzo drogi. Ale bardzo
dobry – i klepnął dłoń Wasyla. Klepali tak jeszcze dość długo, w końcu ustalili
cenę.
Brzydała za konia
zapłacił więcej niż za przeciętnego czworonoga, ale z ceny był bardzo
zadowolony. Wierzył, że jak się wyciągnie z jego nogi uwierający kawałek
metalu, to koń przestanie kuleć i wtedy sprzeda go za dużo wyższą kwotę.
Tak też zrobił a koń
rzeczywiście przestał kuleć na lewą nogę. Ale zaczął kuleć na prawą. Ale w
prawą nie miał nic wbitego. Teraz dopiero zrozumiał, jak go Wasyl wyprowadził w
pole i z wściekłości aż zazgrzytał zębami.
Zakończoną
transakcję obowiązkowo trzeba było opić. Odbywało się to albo na miejscu, na
targowisku, albo w gospodzie. A najczęściej to i tu i tu. Fundatorem zwyczajowo
bywał sprzedający.
Ale przy uczciwej transakcji nie można było zapomnieć o
zasadzie – ,,dobre twoje, dobre moje”. Nieraz zdarzało się, że kupujący miał
tak solidnie w czubie, że nie pamiętał gdzie zostawił swego świeżo nabytego
czworonoga. Bywało, że odnajdował go dopiero nazajutrz, nierzadko w stajni
poprzedniego właściciela. Wtedy to szczęśliwe zakończenie trzeba to było
oczywiście opić.
Znany jest przypadek
jedynego gospodarza z Lejławek Małych,
niejakiego Poślada, który przyprowadził zakupionego na rynku konia dopiero w
drugi poniedziałek, czyli po dziesięciu dniach. Ciosającej na jego biednej
głowie solidne kołki z tego powodu, tępawej żonie wytłumaczył, że mu to się
opłaciło, bo przez dziesięć dni nie musiał konia karmić. Dopiero wtedy wredna
Pośladowa przestała go dręczyć i dała mu święty spokój.
Warto chwilkę
poświęcić wsi, w której mieszkali wspomniani włościanie. Lejławki Małe, oddalone
kilka kilometrów od Ornety w kierunku Braniewa, przez Pakosze były wsią
wyjątkową – stanowiło ją jedno
gospodarstwo.
Pobliskie Lejławki
Wielkie były dwa razy większe, liczyły bowiem dwa dymy.
Obie wsie, jak
wszystkie miejscowości na Warmii były bardzo stare – istniały już w XIV wieku.
Z tego okresu
pochodzi też anegdotka o piekarzu Gendzie, który to prowadził piekarnię przy
ulicy Pionierów. Genda był dobrym fachowcem, ale też, jak każdy ,,dobry
fachowiec” lubił zaglądać do kieliszka. Właściwie nie tyle zaglądać, co je
opróżniać . By dać upust swoim chuciom nie musiał daleko chodzić. Przy tej
samej ulicy wyszynk prowadziły dwa lokale.
Któregoś
czwartkowego wieczora racząc się w doborowym towarzystwie wódeczką pod kiełbasę
na gorąco, mając już dobrze w czubie uświadomił sobie, że musi iść do pracy.
Wszak jutro targ i zjeżdżają się chłopi z całej okolicy, nie może zabraknąć
chleba.
Żal było
zostawiać sympatycznych kolegów, żal niedopitej butelki, ale obowiązek wzywał.
Na odchodne wypił jeszcze pół szklanki wódki i zakąsił zimną już kiełbasą.
Nie pamiętał jak
doszedł do piekarni, jak zaczął mieszać ciasto na przyszłe chrupiące, pachnące
bochenki, jak zrobiło mu się niedobrze - na tyle niedobrze, że nie zdążył
powstrzymać odruchu wymiotnego i fontanna wylądowała w dzieży. Jeszcze nie
zdążył ochłonąć ze zdziwienia i zaskoczenia jak powtórne torsje szarpnęły
cherlawą piersią piekarskiego mistrza.
- Ożesz ty ! –
wystękał wytrzeźwiawszy nieco.
W międzyczasie stara, poniemiecka maszyna wymieszała
naprędce utworzony konglomerat.
Sam już nie wiedział, czy to się zdarzyło naprawdę, czy też
mu się tylko wydawało. Nie tracąc czasu na bezsensowne dociekanie uformował
kształtne bochenki i wsadził je do pieca.
Nazajutrz,
skacowany jak nieboskie stworzenie, z duszą na ramieniu oczekiwał pierwszych
klientów. Zjawili się jak co tydzień – czekał ich cały dzień na targu, a targować
na głodnego się nie da. Po półgodzinie zauważył
kmiecia, który jako jeden z pierwszych kupił u niego z rana chleb.
Chłop, czerwony na twarzy zdążał prawie biegiem do drzwi piekarni. Genda zrozumiał, że to co było w nocy, to nie
było złudzenie. Już chciał się salwować rejteradą na zaplecze, kiedy
usłyszał z ust zdyszanego gospodarza:
- Panie Genda,
panie Genda, daj pan jeszcze cztery chleby z kiełbasą !
W ciągu następnej godziny wszystkie bochenki zniknęły z
półek. Genda mógł z czystym sumieniem udać się na zasłużoną wódeczkę do
gospody.
Tam, gdzie są konie
muszą też być kuźnie. W Ornecie
funkcjonowały dwie.
Jedna, mniejsza,
kowala Szwabowicza, mieszcząca się za rzeką, przy zbiegu ulic: Morąskiej i
Dolnej i druga, ,,nasza”, kowala Baczyny
przy skrzyżowaniu Alei Wojska Polskiego, Elbląskiej i Morąskiej.
Logika podpowiada,
że kuźnia w tym miejscu istniała od wieków, tu też musiał istnieć most na
Drwęcy, gdyż tu rozgałęział się szlak do Elbląga i Braniewa – dwóch hanzeatyckich
miast mających duże znaczenie gospodarcze w średniowiecznej Europie.
Kowale, jako jedni z
nielicznych nie musieli ukrywać się za murami miast nawet w czasie największego
zagrożenia, gdyż byli zawsze potrzebni. Żaden najeźdźca nie zabijał kowala, bo
wiedział, że w każdej chwili jego koń może utracić podkowę. I co wtedy?
Podobnie było z
karczmarzami. Na starych planach Wormditt widnieje zresztą karczma usytuowana w
pobliżu młyna, między Dolnym Stawem a kuźnią Baczyny.
Na moje szczęście
rodzice znali dobrze kowala, więc kiedy chciałem, mogłem bez problemu tam
zachodzić i przyglądać się jego ciekawej, chociaż ciężkiej pracy. Baczyna był
wysokim, tęgim mężczyzną, z siwym, rzedniejącym
jeżem na głowie, noszącym rogowe okulary na pokaźnych rozmiarów nosie. Miał
czerwoną, ogorzałą od żaru paleniska twarz. Kulał nieznacznie na lewą nogę. Był
małomówny i bardzo cierpliwy.
Pozwalał mi do woli
grzebać w stosach żelastwa zalegających kąty jego ,,świątyni”. Gdy znajdowałem
coś, co wzbudzało moje zainteresowanie nie musiałem pytać, czy mogę to sobie
wziąć. Wystarczyło tylko spojrzeć w jego stronę. On albo delikatnie potakiwał,
albo kręcił głową i wszystko było jasne. Mimo, że wyniosłem od niego wiele
kilogramów żelastwa w najmniejszym stopniu nie zmniejszyło to poziomu
zagracenia kuźni. Nie lubił jak mu ktoś
przeszkadzał, albo zadawał pytania. Nauczony doświadczeniem nie robiłem tego,
choć język mi nieraz świerzbiał. Czekając cierpliwie dowiadywałem się
wszystkiego, co mnie interesowało, bo kowal od czasu do czasu tracił swoją
małomówność i stawał się gadatliwy. Wtedy trzeba było słuchać. Mówił tylko o swojej pracy i o klientach. Gęba
mu się wtedy nie zamykała, ale tylko do momentu jak mu ktoś przerwał – na
przykład pytając o coś. Momentalnie milkł jak obrażony i nie odzywał się już
ani słowem.
Godzinami tam
przebywałem, zafascynowany atmosferą tego tajemniczego miejsca i jego
właścicielem, szczególnie zimą, kiedy na dworze panował sążnisty mróz. W kuźni
zawsze paliło się palenisko i było ciepło, a ,,Hefajstos” przy pomocy młota i
innych narzędzi tworzył cudeńka z rozżarzonych do białości kawałków metalu.
Z niecierpliwością oczekiwałem na ulubiony
moment, kiedy zanurzał w asyście syku i kłębów pary obrabiany kawałek metalu w
beczce z wodą. Wyglądał wtedy jak prawdziwy Hefajstos.
Równie imponujące
było włączanie przez niego olbrzymiego silnika
elektrycznego, którym za pomocą sieci pasów transmisyjnych biegnących po
ścianach i suficie kuźni napędzane były stare, jakby z piekła rodem,
poniemieckie maszyny.
Najpierw słychać
było przeraźliwy wizg, potem zaczął się poruszać poziomy, najszerszy pas
transmisyjny, który pobudzał do życia następne, pionowe pasy, a te z kolei wprawiały w ruch kolejne,
umieszczone wysoko pod sufitem.
Ożywał wtedy w
pokaźnych ilościach zgromadzony kurz, wznosząc się tumanami i trzęsła się przy
tym cała kuźnia. Luźne pasy transmisyjne sprawiały wrażenie, że za chwilę
spadną z kół napędowych i zaczną żyć swoim własnym życiem, jak olbrzymie,
dzikie węże.
Było to fascynujące
i jednocześnie przerażające widowisko. Hałasu przy tym było tyle, że nie sposób
było usłyszeć co mówi osoba stojąca obok. Na szczęście ta diabelska machina
rzadko była używana.
Budynek, w którym
się mieściła kuźnia Baczyny i jego dom mieszkalny, wraz z przylegającym do niej
niewielkim podwórzem tworzyła jedną, szczelnie obwarowaną murem całość, sięgającą do ulicy Podgórnej.
Kowal był wdowcem,
jego żona zmarła na gruźlicę wiele lat temu. Prowadził życie pustelnika.
Niewiele osób miało okazję przekroczyć próg kuźni z drugiej strony i wejść na
podwórze, jeszcze mniej skorzystało z zaproszenia do domu kowala. Ja byłem
jednym z tych nielicznych. Pamiętam pierwszy raz, kiedy po kilkugodzinnym
towarzyszeniu mu przy jego pracy Baczyna powiedział do mnie bez zbędnych
ceregieli:
- Chodź na żur.
Zdjął swój ciężki,
skórzany fartuch, umył ręce w brudnej wodzie, w beczce w której hartował swoje
wyroby i kuśtykając poszedł w stronę wyjścia z kuźni.
Nie czułem wprawdzie głodu, ale bardzo chciałem zobaczyć
jak wygląda tajemnicze podwórko kowala i jego dom, więc nie czekając na
powtórne zaproszenie zamoczyłem swoje dłonie w beczce z brudną wodą
markując ich mycie.
Baczyna był już w
mieszkaniu, nie miałem problemów by tam trafić, bo zostawił otwarte drzwi.
Zdziwiłem się bardzo widząc po lewej stronie miniaturowy
ogródek z wypielęgnowanymi, wyskubanymi z chwastów minigrządkami.
Zaskoczony byłem
idealnym porządkiem panującym w zagrodzie. Stanowiło to jaskrawy kontrast z
atmosferą panującą w kuźni.
Wszedłem do bardzo
ciemnego pomieszczenia, była to duża kuchnia ze stojącym na środku olbrzymim
stołem, przyznam szczerze, nigdy takiego nie widziałem.
W pomieszczeniu było
tylko jedno, jedyne małe okno, wychodzące na podwórze, przez które słońce nigdy
tu nie zaglądało. Nad stołem wisiał wprawdzie olbrzymi żyrandol z wieloma
żarówkami, ale żadna z nich nie zabłysła, by rozświetlić panujący mrok.
Kowal postawił na
stole dwie wielkie gliniane michy, a na desce przypominającej wieko od beczki
położył olbrzymi bochen chleba. Chciałem zakwestionować wielkość naczynia, z
którego miałem jeść, ale uświadomiłem sobie, że byłoby to trochę niestosowne.
Milczał kowal,
milczałem ja i było to jakieś takie naturalne. Przebywając w jego towarzystwie
nauczyłem się milczeć i choć było to sprzeczne z moją ,,naturą gaduły”, polubiłem to z czasem.
Po chwili na stole
wylądował garnek, z którego unosiły się przyjemne dla nosa aromaty.
Jak Baczyna wziął do
ręki nóż i wykonał na bochenku charakterystyczny znak krzyża , to przypomniał
mi się wujek Wićka, a wraz ze wspomnieniami pojawił się wilczy apetyt. Byłem głodny, jak stado wściekłych,
tatarskich psów.
Już mi nie
przeszkadzała wielka micha, którą ,,Hefajstos” napełniał bez słowa sprzeciwu z
mojej strony. Lądowała w misce biała kiełbasa, jajka ugotowane na twardo, kawałki
tłustego, wędzonego boczku. Lał się tłusty, aromatyczny, gęsty żur. Był
przepyszny, później przekonałem się, że
to była jedyna potrawa, jaką po mistrzowsku przyrządzał i jadał Baczyna.
Obok kuźni
znajdowało się jeszcze jedno bardzo pożyteczne urządzenie, którym bardzo
byliśmy zainteresowani my – małolaty.
Był to rodzaj klatki,
do której wprowadzano narowiste konie, by je podkuć. Klatka była wykonana z
solidnych drewnianych kątowników połączonych ze sobą bez użycia choćby jednego
gwoździa, a była tak mocna, że żaden najbardziej krewki koń, ani banda
rozwydrzonych urwisów nie była w stanie naruszyć jej konstrukcji. Wysuszone
słońcem, wysmagane wiatrami i ulewami drewno było mocne niczym konstrukcja
Wieży Eiffla.
Konia
wprowadzano do klatki, unieruchamiano
powrozami do drewnianej konstrukcji i kowal mógł bez żadnych problemów czynić
swą powinność.
Nam ta konstrukcja była
potrzebna do czegoś innego. Służyła za: czołg, twierdzę, więzienie, tor
przeszkód, przyrząd gimnastyczny , albo miejsce spotkań towarzyskich. Rzadko
się zdarzało, by nie była oblepiona gronem młodzieniaszków. Tym bardziej, że
kowal nie miał nic przeciwko temu. Nie pozwalał jedynie na wulgaryzmy i
agresywne zachowania.
Kuźnia była otwarta
od poniedziałkowego świtu do sobotniego wieczora.
W niedzielę wrota
były zamknięte na głucho – Baczyna przestawał istnieć. Nikt nigdy nie widział
go w niedzielę. Nie chodził do kościoła, nie chodził do knajpy, siedział
zamknięty w swojej twierdzy - samotni. Krążyły pogłoski o jakichś tajemnych
spotkaniach w sobotnie noce, ale ja jestem przekonany, że to wyssane z brudnych
paluchów historyjki zawiedzionych ciekawskich.
Jak któregoś dnia
zauważyłem, że wrota kuźni są zamknięte, a nie była to niedziela, to
wiedziałem, że stało się coś niedobrego. Potem dowiedziałem się, że Baczyna
ciężko zachorował i córka zabrała go do
szpitala. Po kilku dniach zmarł.
Poczułem wielki smutek i żal. Wtedy jeszcze
nie wiedziałem, że odszedł nie tylko wyjątkowy człowiek, ale wraz z nim
skończyła się pewna epoka. Trwająca wieki – epoka kuźni i kowali.
Nikt już więcej nie
rozpalił ognia w jego palenisku, nikt z sykiem nie zanurzył rozżarzonego żelaza
w beczce z wodą, nikt nie włączył diabelskich maszyn napędzanych rozszalałymi
pasami.
Kuźnię po kilku
latach rozebrano. Dziś już mało kto pamięta, że kiedykolwiek tam była.
*
Lubiliśmy i potrafiliśmy sami przygotować strawę
korzystając z ogniska. Do perfekcji opanowaliśmy sztukę gotowania zup z różnych
ingrediencji podkradanych naszym mamom z kuchni i lodówek. Do tego celu przez
lata służył nam stary, żeliwny garnek – łup wojenny, zdobyty fortelem od naszych ,,wrogów” –
chłopaków z Pieniężnego.
,,Wojny uliczne”
były nieodłącznym elementem naszej codziennej egzystencji. Walczyli wszyscy ze
wszystkimi.
Orężem były kije,
kamienie, proce, wspomniane wcześniej łuki. No i oczywiście pięści. Kopanie
było zakazane niepisanym kodeksem, przestrzeganym skrupulatnie przez
wszystkich.
Jako żywo nasze
potyczki przypominały średniowieczne bitwy – naprzeciw siebie stawało po
kilkadziesiąt nawet osób.
Po czym dochodziło
do bezpośredniej konfrontacji. Bój trwał do momentu, kiedy jedna ze stron miała
dość i salwowała się ucieczką. Wtedy to wygrywający przeganiali pokonanych drąc
się w niebogłosy:
,, Hurra, hurra”.
Było po walce. Pokonani lizali rany i pocieszali się wizją rychłego rewanżu, a
zwycięzcy napawali się swym męstwem i odwagą. Udział w ,,wojnie” był ,,świętym obowiązkiem”
każdego z nas. Walka była czysto męskim zajęciem, dziewczyny nie musiały brać w
niej udziału, chociaż zdarzało się, że walczyły, nie gorzej niż pozostali. Chłopcy nie uczestniczący w walce byli
traktowani przez nas lekceważąco, pogardliwie. Byli ,,obywatelami drugiej
kategorii”.
W
naszym przypadku zaczęło się od wspomnianych sąsiadów zza miedzy, uzurpujących
sobie prawo do rządzenia na Lustyka. Potem przeniosło się to na inne ulice.
Naszymi wrogami bywali młodzieńcy z Elbląskiej, Alei Wojska Polskiego,
Olsztyńskiej, Placu Wolności. Polnej i wielu innych ulic.
Oczywiście nie
walczyliśmy ze wszystkimi naraz, bywały okresy nasilonych konfliktów, ale też
zdarzały się okresy rozejmów i pokoju. Zawieraliśmy sojusze i alianse, bywało często,
że niedawni sprzymierzeńcy z dnia na
dzień stawali się najzagorzalszymi wrogami. Nigdy też nie było wiadomo kiedy i
u kogo nasilą się dawne animozje. Zaryzykuję stwierdzenie, że nasze ,,wojny
uliczne” były prekursorskimi formami współczesnych ,,ustawek” toczonych
przez ,,kiboli” zantagonizowanych klubów piłkarskich.
Było to bardzo kłopotliwe, gdyż każde samodzielne wyjście
poza Kwiatową często kończyło się przechwyceniem przez wrogów i dotkliwym
,,wyciskiem”. A wyjść do miasta od czasu do czasu trzeba było – chociażby po
to, by sprzedać w Punkcie Skupu Opakowań Szklanych puste butelki po alkoholu.
Ich zdobycie nie wymagało wielkiego wysiłku, a sprzedaż przynosiła konkretne
profity – każda butelka po alkoholu była warta jedną złotówkę. Najbardziej
cenne były butelki po ćwiartkach, gdyż zajmowały najmniej miejsca i były
najlżejsze.
Moja mama
niechętnie przyglądała się takiej formie zdobywania przeze mnie pieniędzy, ale
równie niechętnie sięgała do portmonetki, by wyasygnować najmniejszą chociażby
kwotę ,,na głupoty”. Potrzeby mieliśmy
ogromne. Życie uczyło nas ekonomii. Gdybyśmy dysponowali wystarczającymi
kwotami nie musielibyśmy kombinować, jak nie przymierzając ,,konie pod górę”. Swoją
drogą, ten który to powiedzenie wymyślił
musiał mieć bardzo blade pojęcie o koniach.
Najlepszym okresem
do zdobycia funduszy był okres świąt: Wielkanocnych i Boże Narodzenie.
Kopaliśmy chrzan na ugorach, wiązaliśmy go w wiązki i sprzedawaliśmy sąsiadom.
Po Bożym Narodzeniu przebieraliśmy się za kolędników i w ten sposób
reperowaliśmy nasze wątłe fundusze.
Bez kombinowania nie bylibyśmy w stanie realizować naszych zwariowanych
pomysłów, a czym by było bez nich nasze szalone pacholęctwo. Prosty przykład -
korki do korkowców. W tym momencie niejeden z was zapyta:
- A
cóż to takiego ?
Spieszę więc z wyjaśnieniem. Korkowce, to były metalowe
pistolety-zabawki, które w jednym aspekcie
wiernie naśladowały oryginały. Mianowicie robiły wiele hałasu przy
strzelaniu. To za sprawą korka, czyli naboju, który umieszczało się w lufie
przed oddaniem strzału. Korek był wykonany z rozdrobnionej makulatury, w środku
umieszczony był ,,ładunek wybuchowy” –
mieszanina siarki z czymś, co łatwo eksplodowało. Naciśnięcie spustu uwalniało iglicę, która uderzając w wybuchowy środek
powodowała rozerwanie korka na strzępy w asyście głośnego wybuchu.
Rodzice nie
pozwalali nam na takie rozrywki, ale wszyscy wiemy jak to jest z tymi
zakazanymi owocami.
Korki do korkowca
można było legalnie kupić w sklepiku u ,,Zuli”, który mieścił się na rogu
Pionierów i Kościuszki. Paczka korków, zawierająca 25 sztuk kosztowała 15
złotych, sklep niestety nie prowadził sprzedaży ,,na sztuki”. To była dla nas
poważna kwota.
Sklep ,,Zuli” to był
prywatną inicjatywą, więc asortyment oferowany przez sprzedającą różnił się od
tego proponowanego przez sprzedawców sklepów państwowych.
Można tam było
kupić grające pocztówki, tłoczone nie do końca legalnie gdzieś w jakichś
podejrzanych ,,fabrykach” w piwnicach i szopach (tak wtedy prosperował sektor
prywatnej przedsiębiorczości). Piosenki nagrane metodami chałupniczymi
charakteryzowały się koszmarną jakością dźwięku przy odtwarzaniu, ale dzięki
nim nasza młodzież mogła słuchać tego, czego słuchał cały świat.
Można też było nabyć
lusterko kieszonkowe z umieszczonym na odwrotnej stronie zdjęciem ulubionego
aktora, aktorki, albo kuso odzianej dzierlatki. Albo gwiazdę szeryfa. Albo
naszywkę z obco brzmiącymi nazwami zespołów muzycznych, lub klubów piłkarskich.
Właścicielka –
drobna, szczupła starsza pani w rogowych okularach, zawsze uśmiechnięta,
starannie uczesana i poważnie traktująca każdego klienta zajmuje poczesne
miejsce w Panteonie Ludzi Niezwyczajnych, którzy wpisali się w sposób trwały w
mój wizerunek Ornety lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Jeśli chodzi o handel
korkami to miała Zula konkurencję. W
osobie Franka Opony – obwoźnego handlarza, który preferował handel w
krystalicznej postaci, nie skażony diabelskim wynalazkiem Fenicjan. Prowadził
handel wymienny.
Wielkie, zwaliste chłopisko, ze skrzekliwym
głosem, żywcem wyjęte z wiktoriańskiej powieści łotrzykowskiej. Był już po
sześćdziesiątce, siwy, z drucianymi okularami na pokaźnym, granatowo-
amarantowym nosie. Wyglądem przypominał Świętego Mikołaja, ale u ludzi musiał budzić zupełnie
inne skojarzenia, gdyż wołano za nim:
-
Franek Opona – dupa niegolona !
Bardzo tego nie lubił i biada śmiałkowi, który ten epitet wyartykułował
w zasięgu jego bata.
Z trudem udawało mu się wsiąść na wysoki, drewniany
wóz pomalowany gustowną szarą farbą. Ci
co widzieli jego nieporadne próby byli niewątpliwie przekonani, że to jego ostatnia
udana próba. Mylili się, Franek Opona po kilku dniach znów się zjawiał i swym
skrzekliwym głosem przerywał spokojną wiejską sielankę zachęcając do
skorzystania z okazji:
- Szmaty skupuję, szmaty, butelki, szmaaaty
!!!
Objeżdżał okoliczne
wioski proponując żonom gospodarzy to, co w gospodarstwie najpotrzebniejsze: garnki, kubki, miski, wiadra, patelnie,
cebrzyki. W zamian przyjmował to co im już niepotrzebne, czyli szmaty i puste
butelki, których w żadnym, szanującym się gospodarstwie nie brakowało. Jaki był
przelicznik, tego nie wiem. Gospodarskie żony musiały być zadowolone z
transakcji, on również, gdyż jego pojawienie się zawsze wzbudzało
zainteresowanie miejscowych. Krążył po
okolicy sobie tylko znaną marszrutą, a wraz z nim krążyły plotki, że ze swego
interesu wybudował swoim dzieciom w Poznaniu dwie okazałe wille. Handlował też
Franek korkami, ale korki u niego nie były tanie. Wymiennik był prosty – jeden
korek za jedną butelkę, lub kilogram szmat. Szmaty przyjmował osobiście, przy
handlu butelkami pomagała mu żona – cicha, szczupła, ciemnowłosa kobiecina.
Dlaczego szmaty przyjmował osobiście wiedzieli
tylko nieliczni. Otóż Franek Opona oszukiwał przy ważeniu. Odbywało się to tak:
gdy ktoś zjawił się z workiem ze szmatami, wychodził z domu mamrocząc coś
niezrozumiałego pod nosem, nie wiadomo nawet było, czy to pomruki zadowolenia,
czy przeciwnie. Na tłustym paluchu wisiała jego waga – mosiężna, wypolerowana
od częstego używania. Grubas zaczepiał hakiem wagi za worek i bez wysiłku
podnosił go do góry na jednym palcu.
Jednocześnie pod spód worka niepostrzeżenie wsuwał swoją
wielką stopę i opierał na niej worek, za każdym razem fałszując wagę. Gdyby
jakiś śmiałek odważyłby się zwrócić mu uwagę od razu usłyszałby stek wyzwisk i
złorzeczeń, więc mało kto na to się decydował.
Żeby wyrównać
rachunki stosowaliśmy swoje sposoby: moczyliśmy szmaty, albo wypychaliśmy
kieszenie starych łachów czymś ciężkim; kamieniami, albo jakimiś metalowymi
szpejami.
Po zważeniu i
ustaleniu ilości Franek, lub jego żona prowadzili klienta do domu, by tam otrzymał swoja
należność. W pierwszej izbie za
przedsionkiem stało stare, wysłużone wyrko. Spod tego wyrka Bażantowscy (takie
ładne nazwisko nosili) wyciągali przedmiot naszych szczenięcych marzeń – starą,
zniszczoną walizeczkę drewnianą. Zawierała
to co było dla nas najcenniejsze – wiele pudełek z korkami umieszczonych dla
bezpieczeństwa w trocinach.
Zainteresowany otrzymywał ustaloną ilość korków i na nic się
zdały modły, by wydający pomyliliby się choćby o jeden i wydali za dużo. Z
czegoś trzeba było te wille wystawić.
Jak już wspominałem,
moi rodzice nie rozpieszczali mnie hojnym kieszonkowym. W bardzo podobnej
sytuacji była większość moich kolegów. Nasze potrzeby przewyższały znacznie możliwości finansowe rodziców, więc trzeba
było sobie jakoś radzić. Wychowywani byliśmy na uczciwych i porządnych
obywateli, więc jakakolwiek kradzież nie wchodziła w rachubę. Zarabialiśmy
pieniądze na różne sposoby. Przed Świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocą
kopaliśmy na okolicznych nieużytkach chrzan, wiązaliśmy w pęczki i
rozprowadzaliśmy wśród sąsiadów. Były z tego niezłe pieniądze.
Latem chodziliśmy na okoliczne plantacje
truskawek i tam zarabialiśmy przy zbiorach pachnących, świeżych jagód. Nie płacili
zbyt wiele, ale dodatkowym bonusem była możliwość najedzenia się świeżych
truskawek. Niektórzy plantatorzy pozwalali nawet zabrać ze sobą pewną ich ilość
. Z dumą przynosiłem do domu pachnące czerwcowym słońcem owoce. Mama zawsze mnie za to chwaliła, co też było
niewątpliwą korzyścią.
Uciążliwe to było zajęcie, z godziny na godzinę
plecy bolały coraz bardziej. Tam nauczyłem się szanować pracę i pieniądze, nie bardzo miałem już ochotę
wydawać na korki takim wysiłkiem zdobyte złotówki.
Po raz pierwszy
kupiłem sobie coś trwałego za własnoręcznie zarobione pieniądze – maskę do
nurkowania za 35 złotych. Jak na skrzydłach gnałem do domu, by wypróbować ją w
miednicy napełnionej wodą
Wieczorem zaś musiał
interweniować ojciec, grożąc zabraniem mi maski, gdyż mama nie była w stanie
wygonić mnie z wanny - tak
mi się spodobało nurkowanie.
Orneta (i jej
okolice) otwierała przed nami – małolatami żądnymi przygód swoje najciekawsze
miejsca.
Do takich
niewątpliwie należały koszary jednostki wojskowej. Przed wojną mieścił się tam kompleks St.
Andreasberg (Wzgórze św. Andrzeja) -
szpital dla epileptyków i umysłowo chorych, którym opiekowały się zakonnice
Klasztoru św. Katarzyny. Okazałe budynki z czerwonej cegły przypominały pruskie
koszary, w centralnym miejscu kompleksu stał zniszczony kościół. Pamiętam
rosnącą na jego zniszczonym dachu brzozę.
Na co dzień
niedostępne dla cywilów, w niedzielę otwierały przed nimi swoje bramy, a to z
powodu rozgrywanych na stadionie wojskowym meczów piłkarskich lokalnej drużyny
,,Błękitni Orneta” – nie posiadającej jeszcze swego stadionu.
Dowództwo jednostki
wojskowej bardzo pomagało społeczeństwu Ornety, wojskowi byli bardzo cennym
sojusznikiem w dążeniu do chwalebnego celu, jaki przed swoimi obywatelami
stawiał Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej: ,,Aby
Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Tak też się działo.
Nie było oddzielnego
wejścia na stadion, by tam się dostać, trzeba było wejść przez główną bramę,
bez okazywania przepustki i przejść przez teren koszar. A tu nęciły różne
atrakcje.
Można było na przykład
podejść pod okna kuchni wojskowej i ,,wyżebrać” od żołnierzy mających służbę
kostki kawy zbożowej z cukrem. Docelowo kostkę taką, wielkości mniej więcej 6 x
6 x 2 cm zalewało się litrem wrzątku i kawa była gotowa. Myśmy pogryzali te
kostki jak wiewióry; smakowały lepiej niż jakiekolwiek słodycze zakupione w
sklepach ,,Społem”.
Gwoli wyjaśnienia
pragnę dodać, że nie były to jeszcze czasy ,,wyrobów czekoladopodobnych”,
chociaż miód sztuczny już zadomowił się na sklepowych półkach.
Inną atrakcją była
strzelnica, która znajdowała się za wałem biegnącym wzdłuż boiska piłkarskiego.
Naszym celem były pociski wygrzebywane ze ściany piasku,
która znajdowała się za tarczami strzeleckimi. Oczywiście w trakcie meczu nie
było nigdy strzelania, jak nie było strzelania, to nikt terenu strzelnicy nie
pilnował, więc mogliśmy bezkarnie tam buszować.
Nazywaliśmy to
,,chodzeniem na czubki”. Były dwa rodzaje ,,czubków”: większe i dłuższe - o
zaostrzonej końcówce (z KBKAK) i mniejsze, krótsze - o zaokrąglonej końcówce (od
broni ręcznej). Wygrzebywaliśmy tego kilogramy. Nieraz zdarzało się, że nadmiernie
obciążone kieszenie nie wytrzymywały i cała zawartość wysypywała się w najmniej
niespodziewanym momencie.
Mnie na przykład
zdarzyło się to w kościele, gdy od ołtarza wstawałem z klęczek, skupiony po
przyjęciu komunii świętej. Co to była za sensacja, jak kilogram amunicyjnej
,,biżuterii” zachrzęścił na posadzce średniowiecznej świątyni burząc nabożną
ciszę. Jakby Ruscy wrócili !
No cóż - pech, to pech.
Do czego nam te ,,czubki”
były potrzebne? Ano miały swoje zastosowanie. Przede wszystkim
używaliśmy ich jako amunicji do procy. Po wytopieniu na starej
patelni, ołowiu używaliśmy jako obciążenia zestawów wędkarskich (wędkarstwo
było w kręgu naszych zainteresowań od zawsze), a puste czubki były idealnymi grotami do strzał
(szczególnie te dłuższe, zaostrzone).
Kolejną atrakcją był
,,małpi gaj” – wojskowy tor przeszkód, z wysokimi na kilka pięter przeszkodami,
podziemnymi tunelami, bujanymi mostkami, zasiekami z drutu kolczastego,
plątaniną lin i sznurów. Tam to dopiero mieliśmy używanie! Byliśmy sprawni
fizycznie, wygimnastykowani, pełni werwy i animuszu. Żaden kapral nie musiał
nas poganiać. Niejeden rekrut mógłby się od nas uczyć.
Na terenie jednostki
wojskowej był też basen kąpielowy. Usytuowany za izbą chorych, na uboczu, kusił
gładkim lustrem krystalicznie czystej wody, szczególnie w czasie letnich
upałów. Kto by się powstrzymał i nie skorzystał z szansy poskakania ,,na główkę”
i popływania? Chyba tylko chory.
Więc korzystaliśmy. Zazwyczaj
udawało nam się korzystać z ablucji tak, by nikt z personelu jednostki tego nie
zauważył, ale byli też tacy, którzy mieli mniej szczęścia i byli przyłapani in flagranti. Oczywiście
połączone to było z przykrymi konsekwencjami. Krążyły opowieści o zamykaniu w
areszcie wojskowym i zmuszaniu pechowców do katorżniczej wręcz pracy. Nas to
nie powstrzymywało - dreszczyk emocji był doskonałą przyprawą do zakazanego
owocu.
Wzdłuż wysokiego,
betonowego ogrodzenia usytuowanego równolegle do ulicy Braniewskiej na terenie
jednostki rosły drzewa; brzozy, świerki, sosny, tworząc okazały zagajnik –
prawie las. A w tym prawie lesie rosły grzyby. Było ich naprawdę dużo; kozaki,
czerwonołebki, trafiały się również prawdziwki.
Wystarczyło przejść się wzdłuż płotu od strzelnicy do basenu i bez problemu
można było uzbierać torbę grzybów. W środku miasta! To dopiero była frajda.
Kto, mając tyle
atrakcji do wyboru oglądałby jakiś nudny mecz ?
Pewnego razu
poszedłem na mecz sam, bez kolegów. Uczyniłem to celowo. Z czystego, dopiero co
rodzącego się pragmatyzmu, albo z atawistycznej pazerności.
Moim celem tym razem
nie były ani grzyby, ani czubki, ani kawa w kostkach. Moim celem był miód. Podczas
naszej ostatniej, wspólnej wyprawy, w zagajniku, w pobliżu basenu zauważyliśmy gniazdo dzikich pszczół.
Zaproponowałem kolegom, by dobrać się jakoś do tego gniazda. Wiadomo – są
pszczoły, jest miód. Koledzy wyśmiali mój rewelacyjny pomysł, więc postanowiłem,
że udowodnię im, że popełnili fatalny błąd. Jak im pokażę ociekające miodem
plastry, to im ślinka pocieknie po brodach i pękną z żalu. Obawiałem się nieco
pszczół, w związku z powyższym naciągnąłem na głowę marynarkę, zostawiając
tylko niewielką szparę, bym mógł coś niecoś widzieć i uzbrojony w długi kij
ruszyłem po słodki, pachnący przysmak. Gdy
wetknąłem kij w gniazdo, pszczoły wyraźnie się ożywiły i nie musiałem długo
czekać na pierwsze użądlenie. W dolną,
nieosłoniętą część pleców. Jeszcze nie zdążyłem się zdziwić i poczuć piekącego bólu, jak użądliła mnie następna. Nie czekałem na
ciąg dalszy, odrzuciłem moje prymitywne narzędzie bartnicze i co sił w nogach
oddalałem się od gniazda. Pszczoły jednak nie rezygnowały z karcenia intruza,
który chciał im odebrać owoc ich ciężkiej pracy. Szczególnie upodobały sobie
moją głowę, jakby mi do łba chciały nakłaść ,,nie sięgaj po to, co nie twoje”. Cięły
raz po raz, chaotyczne machanie rękami nie odstraszało ich w najmniejszym
stopniu.
Gdy zobaczyłem przed
sobą lustro wody w basenie ani chwili nie zastanawiałem się nad skokiem.
Starałem się jak najdłużej płynąć pod wodą, dzięki temu po wynurzeniu się nie
słyszałem już złowieszczego bzyczenia.
Srogą nauczkę
otrzymałem i już chciałem się rozpłakać nad moim marnym losem, gdy wychodząc z
basenu ujrzałem żołnierzy biegnących w moją stronę. Wiedziałem, że nie biegną
mi pomóc, więc ruszyłem nieporadnym kurcgalopem w mokrych ciuchach rozchlapując
wokół siebie bryzgi wody.
To uratowało mnie
chwilowo przed dalszymi konsekwencjami. Musiało wyglądać prześmiesznie, bo
mundurowi zatrzymali się i zaczęli dosłownie
ryczeć ze śmiechu. Mnie wcale do śmiechu nie było, chociaż cieszyłem się, że
przestali mnie gonić.
Wracając do domu,
mokry i obolały spodziewałem się dalszych reperkusji w domu.
Drzwi były
zamknięte, nie znalazłem klucza w schowku z licznikami elektrycznymi, więc
zapukałem.
Po chwili otworzyła mama, spojrzała na mnie z niekłamanym
zdziwieniem i z ociąganiem, przypatrując mi się wnikliwie, rzekła:
- Chłopaków nie ma w domu. Przyjdź może trochę
później.
Nie do wiary ! – pracowite owady tak zdeformowały moją
facjatę, że nie rozpoznała mnie rodzona matka.
Dziękuję Ci bardzo za ten fragment,zewsząd nastrój grozy,komunikaty prawie o stanie wyjątkowym a Ty przeniosłeś moje myśli do dzieciństwa.Analogii pełnia choć odległość ogromna,w czasie trochę mniejsza "szmaciarz" ten sam i nawet willę "wybudował" na Woli Justowskiej.Zamiast truskawek czereśnie,ołów nie z pocisków a z plomb kolejowych urok ten sam.I tylko się zastanawiam jakie masz wrażenia gdy te miejsca widzisz dziś?Ja ostatnio zrobiłem sobie taką wycieczkę i wszystko jest nie takie,nawet ogromna góra z której mało kto na nartach zjechał to ledwo pagórek. Rozpisuję się,zapominam że to Twoje miejsce,przepraszam.Trochę mnie usprawiedliwia że to co przeczytałem wyzwoliło takie emocje,w sumie miłe.Jednak piszesz nie tylko dla Ornety choć na jej chwałę. Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję.
OdpowiedzUsuńTadek, jak nie przestaniesz się usprawiedliwiać, to się na Ciebie obrażę (żart). Prawda, że piszę, jak to ładnie nazwałeś ,,na chwałę Ornety", ale jak sam wiesz - podobnie jak Ty, lubię rozmawiać i cenię ludzi, którzy mi to umożliwiają na różne sposoby. Chwała Wam za to.
OdpowiedzUsuńCo do zderzenia retrospekcji z rzeczywistością to całkowicie się z Tobą zgadzam - to inny świat. Jakie to wielkie szczęście, że posiadamy pamięć i emocje. Szkoda tylko, że nie wszyscy są przekonani, że warto z nich korzystać w trochę większym wymiarze. Cieszmy się zatem tym, co mamy.
Pozdrawiam serdecznie ! ( i czekam na następne komentarze).
Tak jak napisał Tadek – nasze wspomnienia odżywają.
OdpowiedzUsuńWozacy, domokrążcy, uliczni sprzedawcy, „ostrzyciele” noży i nożyczek z warsztatem na własnych plecach.
Faktycznie inny świat.
Kiedy opisujesz to Łukaszu, robi się jakoś cieplej na sercu. A czasem i łezka zakręci się w oku.
Ale to miłe wzruszenia…
Pozdrawiam – Jerzy.
Szkoda, Jureczku, że tak niewiele osób tego doświadcza. Ale cóż:
OdpowiedzUsuńcieszmy się tym, co mamy, jeśli potrafimy.
Mówisz że niewielu doświadcza takich wzruszeń,no to pomyślmy.
OdpowiedzUsuńCzy książka może wyzwolić takie uczucia?-Oczywiście tak.
Czy Ty to potrafisz?-Masz dwie spójne relacje że tak.
A teraz przypomnij sobie prawdy o znaczeniu jednego życia.
Wniosek:Tobie się udało a nas jest "cały świat" może mikro świat ale dla mnie bardzo ważny bo mój.
Tadek !
OdpowiedzUsuńRozwiń proszę, jeśli możesz swój wniosek (jego pierwszy człon - ,,Tobie się udało"). Co, mianowicie?
Udało Ci się napisać książkę,bo tak traktuję to co czytam,która pozwala doznać tak wzruszjących emocji.
OdpowiedzUsuńDzięki za wyjaśnienie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam !!!
Jak do tej pory mało tekstu a już jest o czym mówić.Trochę to ryzykowne bo biorąc pod uwagę "Odwykownię" gdzie fabuła mam wrażenie zaczęła żyć mimo założeń początkowych autora,nie można przewidzieć gdzie autor doprowadzi lub zostanie doprowadzony.Powodzenia w tej przygodzie.
OdpowiedzUsuńBardzo trafnie zinterpretowałeś to, co się zadziało w trakcie pisania ,,Odwykowni". Bo pisanie, jak już się wciągniesz jest jak przygoda - ogranicza cię tylko wyobraźnia. A jeśli tej nie brakuje, to ... hulaj dusza, piekła nie ma !
OdpowiedzUsuńCo do powodzenia w następnej, to ja go życzę Szanownym Czytelnikom, bo dla mnie to już historia. Tę metę już osiągnąłem.
Pozdrawiam serdecznie !
Nie do końca wiem jak powstaje blog, jeżeli nie jest to skan a wpisywanie to jest szansa że książka zrobi Ci niespodziankę i szanse w przyszłej rozmowie będą bardziej wyrównane.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z nadzieją.
Cześć,
OdpowiedzUsuńZ jedynym wejściem na stadion wojskowy to nie dokońca prawda.
Ja pamiętam, że jeszcze jako dzicko wraz z ojcem, czyli gdzieś w okolicach 57/58 wchodziliśmy od strony ul. Dąbrowskiego, naprzeciwko ulicy Polnej.
pozdrawiam
adam
poprzedni komentarz to ja
OdpowiedzUsuńadamnel
Dzięki za komentarz i ujawnienie. Ja tego nie pamiętam, Ty trochę wcześniej się urodziłeś, więc jeśli pamięć nie zawodzi, to wiesz więcej. Tyle nam zostało z naszej starej Ornety.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, zdrowia życzę i oby pamięć nie zawodziła.
Jeżeli coś będę mógł ewentualnie uzupełnić to chętnie
Usuńskorzystam.
Pozdrawiam