,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ XIII PRZYSPIESZENIE
13
PRZYSPIESZENiE
PRZYSPIESZENiE
Coraz mniej czasu spędzałem ze swoimi przyjaciółmi z
dzieciństwa, nadal byliśmy kumplami, ale coraz mniej nas łączyło. Coraz mniej
mieliśmy sobie do powiedzenia, każdy z nas miał już innych kolegów i inne
zainteresowania, zapomnieliśmy o przysiędze krwi złożonej przed laty.
Teraz moim
najlepszym kumplem był Tadeusz, z nim spędzałem czas w szkole i po. Znaleźliśmy sposób na podreperowanie naszych
budżetów – po lekcjach pracowaliśmy na budowie. Przy kopaniu fundamentów. Praca
była ciężka, ale przyzwoicie płatna – 15 złotych na godzinę. Byliśmy młodzi,
zdrowi i silni. Przez popołudnie mogliśmy zarobić po stówie.
To była pokaźna
kwota dla młodego człowieka spragnionego uciech życia. Dzięki pracy stać nas
było przede wszystkim na lepsze ciuchy z Pewexu. Zasada: ,,jak cię widzą, tak cię piszą” obowiązywała.
W końcu doczekałem
się na swoje pierwsze ,,super rifle” z zameczkami na tylnych kieszeniach.
Marzyłem o nich od dawna, ale moi rodzice żyli chyba w innym świecie, bo nawet
nie chcieli o nich słuchać, jak się dowiedzieli ile takie spodnie kosztują. Jak w końcu wcisnąłem
swoją chudą dupę w obcisłe ,,wycieruchy” to poczułem się gościem. Miałem czym
szpanować.
Tadeusz podobał się
dziewczynom, był wysoki, dobrze zbudowany i przystojny. Poznał gdzieś taką jedną
– ,,Piżmak” kazała do siebie mówić, dla przyjaciół – ,,Piżu”. Była starsza od niego
o kilka lat, nie grzeszyła urodą Afrodyty, ale miała jeden atut – brylowała w
orneckim półświatku ,,półcyganerii’’.
Kręciła się wśród
gości o szemranej reputacji dysponujących gotówką, znała wszystkich bywalców
kawiarni ,,Stokrotka” – miejsca spotkań ,,złotej młodzieży” orneckiej.
Lokal był przyzwoity
– druga kategoria, białe obrusy, ładnie odziane, sympatyczne kelnerki, ceny –
takie sobie.
W dzień było tam
czysto, schludnie, prawie pusto. Można było napić się kawy (obowiązkowo
parzonej w szklance), nie potrafię do dziś zrozumieć niechęci ,,kawoszy’’ do filiżanek. Nie dość, że pili
kawę ,,parzoną’’ w najbardziej barbarzyński sposób, to jeszcze używali do tego
celu szklanek. Fe.
Można było zjeść
pyszną wuzetkę, sztandarowy wypiek jednej z miejscowych ciastkarni. Można było
posłuchać muzyki retro z szafy grającej. Niebywałym i dziwnym do wytłumaczenia
powodzeniem cieszył się retro szlagier Marii Koterbskiej ,,Zachodni wiatr”.
Wieczorami lokal
przechodził diametralną metamorfozę. Już nie było tam pusto – wszystkie miejsca
były pozajmowane. Stawał się miejscem dla wtajemniczonych. Klientela była
stała.
Czasami pojawiał się
ktoś obcy, zamiejscowy, ale tylko towarzystwo stałego bywalca było przepustką
gwarantującą możliwość spokojnego
spędzenia czasu przy kawiarnianym stoliku.
Wieczorami prawie
nikt nie pił już kawy i nie delektował się wyrobami cukierniczymi - na stołach
niepodzielnie królował alkohol. Mimo tego, panował tam porządek. Kelnerki nie
musiały ,,użerać się” z upierdliwymi klientami, nie było żadnych burd, ni
ekscesów. Obowiązywał niepisany kodeks respektowany przez wszystkich
korzystających z lokalu.
Oczywiście, że
dochodziło do konfliktów, ale te rozwiązywano sam na sam za miejską toaletą
publiczną, którą jakiś obdarzony perwersyjnym poczuciem humoru urzędnik polecił
zainstalować w budyneczku stojącym na środku skrzyżowania, w jednym z
najbardziej wyeksponowanych miejsc w mieście.
,,Stokrotka’’
była centrum ,,życia kulturalnego”
młodych ludzi skoncentrowanych na zabawniejszej stronie życia, lubiących
imprezować: lekkoduchów, małomiasteczkowych hedonistów i sybarytów.
Dzięki
,,dziewczynie” Tadeusza i my trafiliśmy do tego hermetycznego światka. Jako
goście ,,Piżu” mogliśmy obserwować, a nawet uczestniczyć w tym ,,spektaklu”.
Jakże atmosfera
panująca w ,,Stokrotce” różniła się od tej w ,,Ratuszowej”, mimo że i tu i tam
magnesem skupiającym bywalców był serwowany alkohol. Wspólnym elementem był też
tłok panujący w obu lokalach i papierosowy dym. Tyle, że dym w ,,Stokrotce”
inaczej pachniał. Nie trzeba było być znawcą tematu, by rozpoznać, że tu palone
papierosy były wykonane z lepszego tytoniu.
Tu też panował gwar. Ale nie było wulgarnych, ochrypłych
wrzasków. Bywalcy ,,Stokrotki” odziani byli
w porządne ciuchy, szczególnie młodym damom zależało na tym, by się
jakoś wyróżniać w siermiężnej, socjalistycznej codzienności. Tu się plotkowało,
tu prowadzono różne, często podejrzane interesy, tu ludzie się zakochiwali i
odkochiwali. Tu prowadzono zażarte dyskusje i niejeden rozdziawiłby gębę ze
zdziwienia i zaskoczenia słysząc retorykę interlokutorów.
,,Stokrotka” to był styl życia. Wszyscy znali
się jak konie pozbawione sierści, więc wędrówki od stolika do stolika były
czymś normalnym. Niektóre z nich były oblegane niczym dorodne grona winogron. Nierzadkim
elementem na stolikach była szachownica. Niektórym amatorom tej królewskiej gry
nie przeszkadzał harmider, ani dym papierosowy, ani też opary alkoholu. Wręcz
przeciwnie. Stolik w rogu sali przeznaczony był dla brydżystów. Tam zawsze było
tłoczno.
Jak któregoś ze
stałych bywalców zabrakło, snuto domysły na temat jego absencji. Nieobecność wymagała usprawiedliwienia. Tam trzeba było po
prostu być!
Imponowała mi ta
atmosfera.
Prawdę
powiedziawszy, to nie stać nas było na korzystanie z dobrodziejstw bogato
zaopatrzonego bufetu, ale dzięki temu, że przy stoliku ,,Piżu” zawsze siedział
jakiś gość gotowy sięgnąć po portfel, a my byliśmy jej gośćmi to o płacenie nie
musieliśmy się martwić. Dzięki jej hojnym sponsorom poznawaliśmy smaki różnych
trunków.
Mnie najbardziej
smakowały białe wina deserowe – ,,Mistella” i ,,Lacrima”, a nadziwić się nie
mogłem, że ludzie cmokają z zadowolenia pijąc ,,Egri Bikawer”.
Jednak największą
popularnością wśród bywalców cieszyło się piwo. Wprawdzie nie pochodziło z żadnego
z wormditteńskich browarów, które kiedyś
szczyciły się jakością warzonego piwa, ale było warmińskie. Nasze. Wojenną
zawieruchę przetrwał jedynie browar w Braniewie. Ich ,,Specjal” nie ustępował
jakością ,,Żywcowi”, czy też ,,Okocimiowi”, toteż miał wielu zagorzałych
apologetów.
Moje wizyty w
lokalach gastronomicznych uświadomiły mi, że alkohol jest obecny w życiu wielu
ludzi i jest dla nich na tyle ważny, że chętnie go spożywają. Dobrze rozumiałem
- dlaczego. Już znałem ten przyjemny szmerek, który pojawiał się wkrótce po
wypiciu. Nieważne, czy to był podły bimber przełykany z obrzydzeniem, piwo, wino,
czy drogi koniak z górnej półki (którego smak niewiele różnił się od smaku bimbru).
Szmerek był tak samo przyjemny.
Po wypiciu kilku
lampek wina rzeczywistość nabierała
jaskrawych kolorów. Stawałem się pewny
siebie, język mi się ,,rozwiązywał”, wzrastało moje poczucie humoru. Czułem się
ważny, akceptowany, dorosły. Ludzie wokół mnie byli sympatyczniejsi, ciekawsi.
Dosłownie jakbym założył pomarańczowe okulary.
Coraz swobodniej
czułem się w ,,Stokrotce”. Rozterki, że
zobaczy mnie tam jakiś nauczyciel szybko się rozwiewały po lampce wina, czy po piwie.
Nie wiem, czy zdawałem sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji, ale jeśli
nawet, to nic sobie z tego nie robiłem.
Okazało się, że nie
jesteśmy jedynymi mieszkańcami Kwiatowej bywającymi w tym bardzo rozrywkowym
lokalu. Któregoś wieczora spotkaliśmy tam dwóch starszych od nas o rok kolegów,
mieszkańców bloku w którym mieszkał
Tadeusz: ,,Gucego” i ,,Masło”. Zadali nam to samo pytanie, co my im:
- A co wy tu
robicie?
Okazało się, że
trafili tu podobnie jak my – dzięki relacjom damsko-męskim. ,,Masło” spodobał
się jednej z kelnerek – Krystynie.
Przychodzi taki czas
w życiu młodzieńca, że zaczyna interesować się przedstawicielkami płci
odmiennej, dotychczas niezauważanymi, lekceważonymi. Rzadko kiedy obiektem
takiego zainteresowania bywa koleżanka z ulicy (to już by było prawie
kazirodztwo) i bardzo dobrze, bo zazwyczaj marnie się to kończy. Zazwyczaj
wybranka jest parę lat starsza i jest osobą wzbudzającą zainteresowanie innych.
A tak naprawdę, to ta wybranka jest tą
która wybiera.
Po co (najmądrzejsze
pytanie) one to robią ? Na pewno nie z
miłości od pierwszego wejrzenia.
Może z nudów ? Może
chcą komuś innemu dopiec afiszując się z takim małolatem ?
Może chcą się zabawić traktując ich jak maskotki ? Może żeby nie wyjść z wprawy ?
Może mają to zakodowane w swojej kobiecej naturze i żyć bez
tego nie potrafią ?
Można też spojrzeć
na to z innej strony. Ta, która wybiera sobie takiego małolata jest dla niego
jak wygrany los na loterii.
Młodzieniec uczy się
życia. Ma doświadczoną instruktorkę, która wprowadza go w skomplikowany świat
relacji damsko-męskich. Chodzi przede wszystkim o techniczną stronę
zagadnienia, czyli o seks. Gdzie i od kogo taki małolat ma się tego uczyć ? Od
ojca ? W szkole ?
A i ona ma z tego konkretne profity. Jest kochana,
adorowana. Może miłością infantylną, szczeniacką, ale prawdziwą, naturalną. I w
łóżku ma frajdę z takiego kogucika.
Krzywdy żadnej sobie
nie zrobią. Ona jest zbyt doświadczona, by wpakować się w jakieś poważniejsze
tarapaty, on zbyt młody i zbyt zajęty swoim pęczniejącym ego, by takie
doświadczenia traumatycznie wpłynęły na jego przyszłość. Pełna symbioza i
kwintesencja pragmatyzmu.
Krystyna oczywiście
znała ,,Piżu”, więc i my przestaliśmy być anonimowymi klientami.
Pewnego razu
postanowiliśmy wyskoczyć na piwo w czasie przerwy przed godziną wychowawczą.
Spadł już pierwszy śnieg i dookoła było biało. Nie chciał
nam się ubierać w kurtki, wszak mieliśmy do przebycia kilkadziesiąt metrów. W
,,Akwarium” nie było nikogo, zamówiliśmy po piwie, odpiliśmy po solidnym łyku,
i … zauważyliśmy postać, która podobnie jak my, bez wierzchniego okrycia
pospiesznie wybiegła ze szkoły, podążając w kierunku pijalni. Ze zgrozą
rozpoznaliśmy naszego wychowawcę – dyrektora, który był już tuż, tuż.
Zaskoczeni nawet nie zdążyliśmy zareagować.
- No to dupa zbita,
po nas ! – pomyślałem tylko, stojąc jak ten ciołek z kuflem piwa w ręce.
Podobnie moi koledzy. Za pięć minut rozpoczynała się godzina wychowawcza. Z NIM
!
Ten wszedł i powiedział grzecznie:
- Dzień dobry,
poproszę małe piwo.
Ładna pani odpowiedziała z dyżurnym uśmiechem, który na chwilę
zagościł na jej karminowych wargach:
- Dzień dobry.
Zachowywał się tak,
jakby nas tam nie było. Myśmy patrzyli w jedną stronę, on w drugą. Panowała nic
dobrego nie wróżąca cisza. Szybko wypił swoje piwo nie patrząc nawet w naszą
stronę, odstawił na bufet pusty kufel i powiedział spokojnym głosem:
- Dziękuję. Do
widzenia.
Odpowiedziała mu
tylko ładna pani za bufetem.
Staliśmy jeszcze
przez chwilę w milczeniu, po czym spojrzeliśmy na trzymane w dłoniach kufle i …
dopiliśmy swoje piwo.
Kiedy dotarliśmy do
klasy, nasz wychowawca już siedział z dziennikiem za swoim biurkiem.
- Dzień dobry –
zagadnęliśmy z głupia frant i usłyszeliśmy:
- Dzień dobry,
siadajcie chłopcy.
I to by było na
tyle. Ani słowem nie wspomniał o sytuacji sprzed kilku minut. Jak na kamieniach
w saunie czekaliśmy na dzwonek. Myśleliśmy, że rozprawi się z nami na koniec
lekcji. Gdzie tam!
Czekaliśmy więc, na zaproszenie do jego gabinetu. Gdzie
tam! Mogliśmy to uczcić tylko w jeden
sposób – poszliśmy w czasie przerwy na piwo.
Spotkanie z
,,Gucym” i ,,Masłem”
spowodowało, że zaczęliśmy się częściej spotykać na Kwiatowej i razem spędzać
czas. Spędzać czas – czyli popijać. Początkowo piliśmy lepsze – droższe wino.
Potem, wraz ze wzrostem naszego zapotrzebowania rachunek ekonomiczny wygrał z
walorami smakowymi i w kręgu naszych zainteresowań pojawiły się tańsze, a
,,równie skuteczne” trunki.
,,Gucy”był szczupłym, średniego wzrostu ciemnym blondynem. Uczył
się zegarmistrzostwa, odbywał praktykę zawodową u Mroczka – jednego z orneckich
speców od naprawiania czasomierzy. Jego mistrz i szef lubił zaglądać do
kieliszka, więc często zostawiał swego
ucznia samego w warsztacie. Wiązało się to z odpowiedzialnością, ale też dawało
możliwość podreperowania budżetu. ,,Gucy” był dobrym sportowcem, nieźle sobie
radził gdy trzeba było rozwiązać problem przy pomocy pięści i potrafił grać na
gitarze.
,,Masło” był mniej
więcej tego samego wzrostu, również był blondynem, ale jego włosy miały inny
odcień. Był uczniem orneckiego liceum. Wyglądał, jak ktoś, kto znienacka
usłyszał nad sobą nisko przelatujący samolot – chował głowę między barkami.
Poruszał się energicznie, jakby był na sprężynach. Był inteligentny i oczytany,
bardzo lubił dyskutować, szczególnie na rauszu. Cieszył się wśród kolegów
autorytetem, a nawet charyzmą.
,,Jonasz”,
mieszkający w tym samym bloku, co ja był kolejnym z naszej paczki. Uczył się w
technikum budowlanym, był również o rok ode mnie starszy. Był najwyższy z nas
wszystkich, spokojny, opanowany, też blondyn. Był typem melancholika. Miał
najpojemniejsze gardło z nas wszystkich – potrafił przełknąć szklankę wina na
jeden łyk.
,,Muniuś” był
najstarszy z nas wszystkich, chociaż najniższy. Był prawie pełnoletni,
brakowało mu kilka miesięcy, by stać się szczęśliwym posiadaczem dowodu
osobistego – marzenia każdego nastolatka. W naszym mniemaniu dowód osobisty był
przepustką do legalnego zażywania dorosłości. Bez oglądania się na boki, bez
obaw czy kelnerka obsłuży, czy narobi ,,obciachu” żądając potwierdzenia
dorosłości. Posiadając taki dokument można było iść do kina na film dla
dorosłych.
To było
zadziwiające. Nastolatek mógł bez większego problemu kupić alkohol, pić go w
obecności dorosłych, to samo było z papierosami, ale wejście do kina na film
dozwolony od lat osiemnastu było prawie niemożliwe.
,,Muniuś” skończył
zawodówkę o kierunku elektryk i pracował już w Administracji Domów Mieszkalnych.
,,Nowe rozrywki” były bardzo kosztowne. Trzeba
było nieźle nagłówkować się, by zorganizować jakiś grosz na wino. Któregoś
zimowego wieczora przypomniałem sobie o kolędowaniu. Zajęcie nie wymagało
zbytniego wysiłku, a przynosiło wymierne profity. Postanowiłem zorganizować
chętnych i wybrać się ,,na zarobek”. Jako cel wybrałem ulicę Przemysłową, gdzie
wybudowano nowe osiedle. Pomyślałem sobie, że rekrutujący się przeważnie ze
środowiska wiejskiego nowi mieszkańcy Ornety chętnie ,,lizną” nieco folkloru i
kapną groszem kolędnikom. Za pomocników wybrałem młodszych kolegów, którym
imponowało to, że mogą coś zrobić ze mną. Drugim powodem było to, o czym wiedzą
wszyscy ,,pracodawcy” – nieświadomemu ,,pracownikowi” można mniej zapłacić. I
tak będzie zadowolony. Przebraliśmy się w miarę fantazyjnie, zabrałem ze sobą
gitarę, na której coś tam potrafiłem brzdękać i ruszyliśmy. Pora była wymarzona
– sobotni wieczór, kilka dni po wypłacie.
Szło jak z nut, humor poprawiało mi to, że w wielu
mieszkaniach odbywały się imprezy. Ofiarodawcy byli bardzo hojni, a niektórzy
gospodarze, usatysfakcjonowani naszymi występami częstowali mnie, jako najstarszego
kieliszkiem wódki. Kolędowaliśmy do późnej nocy, potem wypłaciłem chłopakom ich
skromne działki, z których i tak byli zadowoleni.
Kiedy zacząłem
liczyć ile mi zostało, nie mogłem
uwierzyć - w jeden wieczór zarobiłem prawie tyle, co mój ciężko pracujący
ojciec przez cały miesiąc!
Śniegi stopniały,
zaczęła się kolejna wiosna, znowu nastał czas gry w ,,nogę”. Piłka nożna była naszą ulubioną dyscypliną
sportową, może dlatego, że w szkole podstawowej byliśmy skazani na
,,szczypiorniaka”. Nasz nauczyciel W-F niejaki ,,Pajac” miał na tym tle hopla i
wszystkich uczniów od piątej klasy wzwyż zamęczał grą w piłkę ręczną.
Coraz częściej
wieczorami zachodziłem do Ziutafa, najstarszego brata ,,Piana”.
Ziutaf był wysoki,
szczupły, wręcz chudy (prawie jak ojciec). Jako pierworodny odziedziczył
rodzinny znak rozpoznawczy i przekonanie, że jemu, najstarszemu w rodzinie
najwięcej się należy. Skrupulatnie z prawa senioratu korzystał. Jak sobie
zażyczył spodnie z Pewexu, to ,,Dziubajowa” nazajutrz musiała mu spodnie kupić.
Jak sobie zażyczył, że chce zamieszkać sam na poddaszu ich rodzinnego domu, to
matka musiała w trybie natychmiastowym
wyekspediować lokatorki wynajmujące u nich lokum. Jak sobie zażyczył najdroższy
magnetofon i wzmacniacz z kolumnami, to już wieczorem słychać było głośną
muzykę dobiegającą z jego pokoju. Prawie wszyscy na Kwiatowej uważali go za
świra i prawie wszyscy go się bali. Ja tak nie uważałem i na pewno nie bałem
się go. Chyba jako jedyny.
Na pewno był
kontrowersyjny, na pewno miewał napady wściekłości, ale był inteligentny na
swój sposób i uzdolniony artystycznie. Ładnie rysował i malował. Miał też
specyficzne poczucie humoru. Takie bardzo angielskie. Lubił słuchać muzyki,
dysponował porządnym sprzętem audio i
posiadał bogatą płytotekę. Tylko kilka osób miało prawo wstępu do jego
niewielkiego, ale suwerennego królestwa, jedynym z Kwiatowej byłem ja. Przesiadywaliśmy u niego
do późnej nocy słuchając muzyki. Takiej, jakiej się powinno słuchać, czyli głośnej
i przyzwoitej jakości.
Czasami popijaliśmy
jakieś dobre wino, ale bardzo rzadko. Ziut nie gustował w takich rozrywkach.
Jego napady
wściekłości były słynne na całą okolicę. Nigdy z nim na ten temat nie
rozmawiałem, ale miałem taką prywatną hipotezę, że on to robił celowo. Owszem
wpadał w furię, owszem chlastał swoją zabytkową szablą na lewo i prawo, ale
nigdy nikomu krzywdy nie uczynił. Czasami ucierpiały jakieś przedmioty, ale
Ziut tak chlastał, że nic cennego nigdy nie uszkodził. Kto wie, czy nie warto
było zrobić z siebie od czasu do czasu furiata, by w zamian za to cieszyć się
totalną autonomią i nietykalnością.
Pamiętam jego
debiut. Nie byliśmy jeszcze wtedy kumplami. Na Kwiatowej zebrał się tłum, jak
na zakończenie pochodu pierwszomajowego. Oczywiście z milicją i karetką
pogotowia.
Ziut siedział ze
swoją szablą na jabłonce w sadzie i wołał gromkim głosem do nieporadnie
krzątających się gromadnie przedstawicieli wspomnianych służb:
- No chodźcie tu
skurwysyny, chodźcie! Który chce mieć flaki na wierzchu?
Oczywiście żaden
,,skurwysyn” się nie odważył. Lepiej być tchórzliwym milicjantem, ale z flakami
wewnątrz, niż milicjantem – bohaterem z wyprutymi flakami. Tyle rozumku, by to
skalkulować, to nasi przedstawiciele
prawa posiadali.
Patowa sytuacja trwała
do momentu, gdy Ziutaf się zmęczył i sam wsiadł do karetki, która go zawiozła
na obserwację psychiatryczną do szpitala we Fromborku. Po kilku dniach był już
w domu i wszystko wróciło na swoje normalne tory. Znów słychać było głośną
muzykę na poddaszu.
Jak już zostaliśmy
kumplami, to próbowałem spontanicznie mu pomóc.
Udało mi się namówić go, by poszedł ze mną na ryby. Zareklamowałem mu
jakim cudownym sposobem na wyciszenie jest pobyt z wędką nad wodą. Uwierzył i w związku z powyższym udał się do swojej
rodzicielki, by ta wyasygnowała stosowną kwotę, niezbędną przy zakupie wędki.
Oczywiście wybrana wędka była z ,,górnej półki” – najdroższa z asortymentu
sklepu wędkarskiego. Do tego porządny kołowrotek, żyłka i różne inne drobiazgi
niezbędne dla każdego wędkarza. Na miejsce wędkowania wybrałem ,,Kolano” –
zakole Drwęcy Warmińskiej na Lustyka. Rzeka w tym miejscu tworzyła obszar
spokojnej wody, bez problemów można tam było nałowić okazałych okoni na robaka. Pomogłem mu
uzbroić wędkę, pokazałem jak ,,ustawia się grunt”, jak zakłada się przynętę na
haczyk i gdzie najlepiej jest zarzucić zestaw. Wkrótce jego spławik kołysał się
na spokojnej wodzie. Widziałem na jego twarzy napięcie z jakim oczekiwał na
swoje pierwsze branie. Życzyłem mu tego z całego serca. Wierzyłem, że jak złowi
pierwszą rybę, to złapie bakcyla i zaangażuje się w wędkarstwo. Ale brania nie
było. Lekko zniecierpliwiony Ziutaf zaproponował:
- Zarzuć swoja
wędkę, może tobie coś weźmie.
Nie powinienem tego
robić, ale atawizm wziął górę nad zdrowym rozsądkiem. Zarzuciłem swoją wędkę i
po chwili mój spławik kołysał się obok jego. Bardzo krótko. Branie było
agresywne i po krótkim holu trzydziestocentymetrowy garbus był już na brzegu.
- Ale wielki! –
ucieszył się mój kompan. – A jaki kolorowy! Muszę ja takiego złapać!
- Spokojnie,
spokojnie, złapiesz. Pełno tu ich – zapewniałem przekonująco.
Znów zarzuciłem i
znów po chwili miałem branie. Znów wyciągnąłem szamoczącego się okonia na
brzeg. Tym razem Ziutaf już się nie ucieszył i nie skomentował tego co się
stało. Jego spławik ani drgnął.
Sytuacja stawała się
niezręczna. By nie dolewać oliwy do ognia, postanowiłem zarzucić w inne miejsce
- bliżej brzegu, na bardzo płytką wodę.
Byłem przekonany, że tu na pewno nic nie weźmie. Rzeczywiście ryby brać
przestały i było spokojniej.
Niestety. Po kilku
minutach mój spławik ożył, wiedziałem, że za wcześnie na zacięcie, ale zaciąłem
próbując wydrzeć robaka z pyska, by nie zdążyła łyknąć haczyka.
Po raz pierwszy i
ostatni w życiu miałem pretensje do losu o to, że ryby tak dobrze biorą. Niestety,
poczułem silny opór i zahaczona ryba jak torpeda pomknęła w środek nurtu.
Wystarczyło tylko palcem zatrzymać kołowrotek, a żyłka pstryknęła by tylko i
byłoby po braniu. Ale znów zadziałał atawizm i wędkarskie nawyki. Po kilku
minutach jeszcze większy okoń był na brzegu.
Widziałem, że Ziutaf
jest nabuzowany jak radziecki szybkowar, wiec postanowiłem zakończyć łowienie. Odczepiłem
pięknego, brązowiejącego garbusa i by nie splątać żyłki opuściłem ją nad wodę,
tuż przy brzegu. Haczyk z nędznymi resztkami ledwo sięgał lustra wody. Zająłem
się rybą, ale usłyszałem za plecami jakiś szmer w trawie. Odwróciłem się i
ujrzałem, że moja wędka porusza się w
stronę wody. Udało mi się nogą ją zatrzymać. Następujące po sobie zdarzenia
trwały okamgnienie.
Usłyszałem gardłowe:
- Kurrrwa !!!
Po czym Ziutaf
gwałtownym szarpnięciem wyciągnął swoją wędkę z wody i kilkoma błyskawicznymi
ruchami połamał ją na kolanie i wrzucił ją do wody. Połamał trzycentymetrowy bambus
na swoim kolanie !!! (Niech ktoś spróbuje tego dokonać). Odwrócił się na
pięcie i wydarł jak Struś Pędziwiatr przed siebie. W międzyczasie ryba, która
połakomiła się na resztki robaka i próbowała wciągnąć do wody moją wędkę
przegryzła żyłkę, tym samym odzyskała wolność.
Zostatałem sam,
zdziwiony i zaskoczony. Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle. I to z jakiego
powodu? Nikt nie wymyśliłby takiego szatańskiego scenariusza.
Jakoś udało mi się
wyłowić szczątki jego wędki. Kołowrotek był sprawny, przelotki też można było
wykorzystać. Odniosłem to Ziutafowi. Powiedział, że mu to już niepotrzebne i że
mogę to sobie zabrać. Nie sprawiał wrażenia obrażonego. Więcej już nigdy nie
rozmawialiśmy o tym co się stało i nie proponowałem mu już wypraw na ryby.
Natomiast od tamtej
pory obraziła się na mnie jego matka. Odzywała się do mnie półgębkiem, jawnie
okazując swoją antypatię. Była w tym bardzo konsekwentna. Trwało to kilka lat.
W końcu przyszły
wakacje. Jakże inne od dotychczasowych. Rodzice pozwalali nam wyjeżdżać nad
jezioro pod namioty, nie podejrzewając nawet, co tam wyrabialiśmy. A działo
się, oj działo! Taftowo stało się niekwestionowanym centrum rozrywkowo –
imprezowym Warmii. Zjeżdżała się tu spragniona wszelakich nieskomplikowanych
rozrywek młodzież z całej Polski. Tak jakby powróciły czasy dzieci - kwiatów. Biwaki
były przepustką do niczym nie skrępowanej wolności, tam puszczały wszelkie
hamulce, tam kwitły wakacyjne miłości, tam nie próżnowały łatwe dziewczyny. Kaskadami lało się wino marki ,,wino” –
popularne J -23. Ich sprzedaż w okolicznych sklepach wiejskich latem wzrastała
o kilka tysięcy procent. Panowie z Przedsiębiorstwa Transportu Handlu
Wewnętrznego dwoili się i troili, by zaspokoić rosnące zapotrzebowanie.
Z jakiegoś powodu harcerze przestali rozbijać
obóz na Tafcie. Ktoś przy pomocy ciężkiego sprzętu zmienił nie do poznania
teren. Po obozie, który kojarzył mi się
z tyloma niezapomnianymi wspomnieniami
nie pozostało śladu. Zniknęło wzgórze z sosnowym laskiem, wycięto szpaler
dorodnych olch. Teraz rozciągała się tam olbrzymia piaszczysta pustynia plaży.
Tak jakby ktoś
chciał zmienić rzeczywistość zaorując to wszystko o czym pamiętałem. Wtedy nawet
o tym nie pomyślałem, ta refleksja pojawiła się po latach. To była granica.
Granica między beztroskim dzieciństwem, niewinną młodością a czymś co
nadchodziło. Nie byłem w stanie zobaczyć jak alkohol powoli, ale bardzo skutecznie
pozbawiał mnie wrażliwości, empatii, zdolności do subtelnej refleksji,
rozsądku. Ich miejsce zajmowały: brawura, tupet, ryzykanctwo. Potrzebowałem coraz
więcej mocniejszych bodźców. Alkohol mi ich dostarczał. Pod jego wpływem
bywałem agresywny, biłem się coraz częściej i sprawiało mi to przyjemność. Stawałem się innym człowiekiem nie zdając
sobie z tego sprawy. Hardziałem.
Co widziałem wokół
siebie ? Że ludzie piją. Nie wszyscy,
ale większość z nich. Piją różnie. Jedni mniej, inni zdecydowanie więcej. Piją
w pracy, w domu, w lokalach, na łonie przyrody. Piją starzy, piją młodzi, piją
nieletni. A ja byłem jednym z nich. W końcu alkohol jest dla ludzi, nie ? Co
złego w tym, że człowiek od czasu do czasu napije się dla rozrywki ? Tylko
starzy mogą pić? Alkohol trzeba umieć pić. A ja umiem.
Z jednej strony były
zakazy, plakaty ostrzegające: ,,ALKOHOL TO TWÓJ WRÓG I TWÓJ NAJBLIŻSZY”,
,,PICIE PRZYCZYNĄ WYPADKÓW”, a z drugiej
przyzwolenie na picie, przymykanie oka, bagatelizowanie problemu. Tak
jakby nasi rządzący brali przykład od swoich popleczników zza wschodniej
granicy. Tam od wieków funkcjonował niepisany standard – dać ludziom zajęcie i
wódkę. Więcej im nie potrzeba. Jak mają wódkę, to i za jedzeniem za bardzo nie
będą się oglądać. Jeśli już, to za byle jakim, grymasić nie będą. Pijaną hołotę
łatwiej jest trzymać za mordę. Pijącego można zaszantażować, zastraszyć,
zgnoić, wysłać na pierwszą linię frontu jako ochłapy armatnie – nie zaprotestuje. Skuli ogon pod siebie i
będzie cierpiał w milczeniu. Do następnego upicia się.
Tak więc alkohol był
nieodłącznym elementem socjalistycznej codzienności. No, bo po ciężkim
dniu pracy należy się jakaś nagroda –
trzeba iść z kolegami na piwo.
Prosi sąsiad sąsiada
o pomoc – nie wypada odmówić. Pieniędzy za pomoc dawać nie wypada, gotów się
obrazić. Ale zawsze można postawić pół
litra – wszak czas swój drogi poświęcił, w biedzie dopomógł. Wypić nie odmówi –
nie wielbłąd przecie.
Syn się koledze z
pracy urodził. Pępkowe. Leje się wóda za zdrowie nowonarodzonego. I za zdrowie
mamy jego, i ojca chwata, bo się spisał.
Kolega dostał bilet
do wojska. Ojczyzny bronić idzie. Pierś swą nadstawiać, by inni spokojnie żyć
mogli. Pożegnanie trzeba zrobić – tydzień pijaństwa, poborowy nie pamięta jak
do jednostki trafił. Dobrze, że w ogóle trafił. Będzie co na przepustce przy
półlitrówce opowiadać, jak dom rodzinny odwiedzi.
Sąsiadka Syrenkę
kupiła, prawie nowa, nie śmigana. Oblać trzeba;
żeby silnik się nie zatarł, żeby nigdy się nie psuła, żeby nie
rdzewiała.
Szwagra urodziny,
obecność obowiązkowa. Co na prezent kupić ? Może jakąś porządną wodę kolońską ?
A co on kurew jakaś, że ma cudownie pachnieć ? Może jakąś ciekawą książkę ?
Niee, gotów się śmiertelnie obrazić. Wiem - pół litra! Najlepsze są najprostsze rozwiązania. Taki
prezent każdemu szwagrowi do gustu
przypadnie i humor poprawi.
Kuzyn umarł. Dobry
był człowiek. Jakżesz nie wypić na stypie ? A za co ? Za jego pomyślność na
nowej drodze… życia, po życiu ? Nie bardzo. Więc – niech mu ziemia lekką będzie
! A co to znaczy – ,,ziemia lekką”? Że łatwiej go będzie wykopać jak już dojdzie
do ,,sądu ostatecznego”? A może chodzi o to, żeby temu, prawdopodobnie przed
śmiercią ,,skruszonemu” grzesznikowi zbyt mocno nie ,,dokopać”? A może to ku
pokrzepieniu serc tych, co jeszcze żyją ?
Że niby to co potem, to nie takie straszne? Koniak pędem temu, kto
logicznie wytłumaczy ten toast.
Tak naprawdę, to
ludzie rodzili się w oparach alkoholu, żyli w nich i umierali. Bardzo często
nie zdając sobie z tego sprawy. Niestety.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńA co to toto ? Zabrakło odwagi ?
OdpowiedzUsuńOj mocny choć sporo na wyrost zarzut,to nie brak odwagi a szacunek dla autora. Po chwili doszedłem do wniosku że dyskusja o wątku który z oczywistych powodów jest dla mnie istotny, nie musi być eksponowany w dalszej opowieści i czas na taką rozmowę będzie gdy już się dowiemy co bohater zrobi z tymi obserwacjami obyczajów jak u ks.Kitowicza.Szybko zrozumiałem że nie powinno się zaśmiecać swoimi interpretacjami autorskiego oglądu świata,co innego uchwycenie impulsu do refleksji,a zupełnie czym innym dyskusja z faktami widzianymi przez obserwującego.Mam nadzieję że o braku odwagi nie będziemy już mówić bo ja pozostaję przy wersji o pokorze wobec dzieła.Pozdrawiam z szacunkiem.
OdpowiedzUsuńQuasi prestidigitatorska próbka taktu cechująca zręcznego interlokutora.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam nie mniej serdecznie !
To nie zręczność,to najczystsza w swojej formie prostolinijność i zaufanie do rozmówcy.Pozdrawiam z prośbą o dobrą wolę.
OdpowiedzUsuńProszę zmiłuj się i dalej już nic o alkoholu i alkoholizmie,bo wiemy,że mógłbyś tak już do końca tej opowieści.Dziwne,że mieszkałem w Ornecie z przerwami prawie 14 lat,a opisywanych przez Autora osób nie pamiętam/oprócz Łeckera/.
OdpowiedzUsuńMógłbym powiedzieć ,,przykro mi bardzo,że tak wiele w mojej opowieści o alkoholu i alkoholizmie", ale tak nie powiem. Bo przykro mi nie jest. Układ jest prosty: ktoś pisze - ktoś czyta. Albo nie czyta. Papier swoje przyjął.
UsuńTo autor decyduje o czym chce pisać - jego święte prawo.
Nawet jeśli moja opowieść jest bajką, to nie jest to bajka dla grzecznych dzieci, ani koncert życzeń.
Prośbę ignoruję, ale dzięki i pozdrawiam se.rdecznie !