,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ XI VII - VIII a
11
VII / VIII A
To czas wypływania na szersze wody, czyli czas penetracji
okolic oddalonych od Ornety.
W szkole nudy –
nieciekawa codzienna rutyna, jedyne godne uwagi wydarzenie to nowy uczeń w
naszej klasie – ,,Łecker”. Starszy od
nas (musiał opuścić rok nauki po wypadku drogowym – wpadł pod ciągnik
zjeżdżając z górki na sankach), inteligentny, niewysoki blondynek, od razu przypadł mi do gustu. Był
doświadczonym wędkarzem i do tego mieszkał niedaleko jeziora.
Wędkarstwo było
motorem napędowym naszych peregrynacji. Znudziły nam się szczupaki poławiane w
Drwęcy Warmińskiej i wędkowanie w orneckim jeziorku. Zapragnęliśmy nowych
akwenów i nowych wyzwań.
Za cel obraliśmy
jezioro Taftowo, oddalone od Ornety o około 10 kilometrów jadąc najkrótszą
drogą.
Wybór jeziora okazał
się strzałem w przysłowiową dziesiątkę.
Można było bez
problemów dojechać tam rowerem skręcając w Nowym Dworze w wąską asfaltową drogę
prowadzącą do ,,bomboskładu”, czyli miejsca, gdzie wojskowi przechowywali
materiały wybuchowe. Przed szlabanem z zakazem wjazdu trzeba było skręcić w
lewo i leśnymi drogami dostać się albo na Cypel, albo na Plażę Wojskową.
Można było również
jechać inną drogą – przez lotnisko. Stamtąd na Taftę (tak nazywaliśmy jezioro)
też było niedaleko. Rzadziej jeździliśmy tędy, gdyż przejazd utrudniały koleiny
i kałuże, które znikały tylko na czas długotrwałych upałów.
Nasze ulubione
miejsce wędkowania to Drugi Cypel, miejsce naprzeciwko plaży publicznej.
Łowiliśmy tam przede wszystkim leszcze i okonie, których było bez liku.
Nasi rodzice,
początkowo nieufni i przeciwni dali się przekonać, że nasze wyjazdy są
bezpieczne, a przywożone przez nas świeże ryby, były ostatecznie przekonującym
argumentem.
Największe problemy
miał nasz młodszy kolega ,,Śmirak”, którego matka za nic w świecie nie chciała z
nami puścić. Twierdziła, że jest za mały, by złowić jakąkolwiek rybę. A ten
rwał się do tego jak kot do waleriany.
Śmirak, sympatyczny
blondynek z wiecznie sterczącym na głowie ,,wicherkiem”, mimo mikrego wzrostu
od najmłodszych lat miewał przebłyski intelektu, świadczące o tym, że zawartość
jego czaszki to nie tylko grube kości. Co zrobił, by mimo wszystko przekonać
swoją rodzicielkę?
Otóż sprzedał kilkanaście
butelek po alkoholu i uzyskaną gotówkę zainwestował - nabył w sklepie rybnym
rybę. Najtańszą a jednocześnie największą. Nie wiadomo co to była za ryba.
Nawet sprzedawca nie wiedział. Była pomarańczowo - niebieska, miała olbrzymi
łeb z wybałuszonymi, ogromnymi ślepiami, które mimo, że ryba była chyba martwa
chytrze zerkały na otaczającą ją rzeczywistość. Miała też duży, prawie pawi
ogon.
Matce powiedział, że
sam ją złowił, i że jest to ,,sandacz”. Ta kręciła z niedowierzaniem głową, ale
gabaryty ryby były na tyle przekonywającym argumentem, że zgodziła się, by Rysio
jeździł z nami na ryby. Pod jednym jednak warunkiem – że nie będzie więcej
łowił ,,sandaczy”, gdyż po odkrojeniu łba i ogona z przyniesionej przez syna
ryby nie zostało nic godnego wrzucenia na rozgrzany na patelni olej.
Potem zaczęliśmy
jeździć na ryby na noc. To już było prawdziwe życie traperskie, takie o jakim
marzyłem od niezapomnianego pobytu w taborze cygańskim.
Nocą najlepiej brały
okazałe leszcze, łowiliśmy je na długie wędki bez kołowrotka, najczęściej na
gotowany pęczak, albo na ,,blina”, czyli na usmażonego na suchej patelni
grubego naleśnika, najczęściej z dodatkiem jakichś aromatów: wanilii, anyżu,
czosnku.
Rzadko udawało nam
się wytrzymać całą noc na kładce, trzeba było nad ranem kilka godzin się
zdrzemnąć. Nie mieliśmy namiotów, więc spaliśmy albo przy ognisku, na glebie,
albo w skleconym z gałęzi szałasie.
Przeklinaliśmy noce
kiedy padał deszcz. Pół biedy kiedy był przelotny, nie byliśmy z cukru. Gorzej
było jak deszcz nie przestawał padać przez całą noc. To był koszmar. Wszystko
było mokre, jakby z wody wyjęte. Często trzeba było pakować się w takich
warunkach i po gęstym błocie wracać do domu. Wtedy te kilometry stawały się
prawdziwą drogą przez mękę.
Potem trzeba było jeszcze
nie zachorować, bo choroba po czymś takim to było pożegnanie się z wyjazdami.
Jakoś się na szczęście udawało. Byliśmy na tyle zahartowani, że choróbska
omijały nas łagodnym łukiem.
Na ryby jeździliśmy
w kilku, albo nawet w kilkunastoosobowych grupach – tylu było chętnych. Piękne to były czasy, zawsze było wesoło
(jaka szkoda, że wtedy nie było jeszcze cyfrowych aparatów fotograficznych).
Prawie zawsze
przywoziliśmy ze sobą ryby. Jak ktoś nie miał szczęścia i nic nie złowił, to ci
co złowili więcej dzielili się z pechowcami. Rzadko, bo rzadko, ale bywało też,
ze wracaliśmy ,,o kiju”.
Pamiętam taką jedną
wyprawę, na którą zabraliśmy ze sobą mieszkającego na Kwiatowej naszego kolegę
- Leszka. Był dziwny. Zawsze patrzył wokoło nieufnie, nienaturalnie
błyszczącymi, małymi oczami, jak jakieś małe zwierzątko, zagonione w kozi róg.
Odkąd pamiętam Leszek
przebywał w Domu Dziecka, jego ojciec nie żył od lat, matce trudno było
utrzymać troje dzieci. Część wakacji spędzał zawsze w domu, więc pojechał z
nami.
To była jego
pierwsza wyprawa na ryby, po jego zachowaniu widać było, że jest bardziej
przejęty i wystraszony niż zazwyczaj. Wiedzieliśmy,
że u nich w domu się nie przelewa, więc powiedzieliśmy mu, żeby się nie
krępował i korzystał z naszych zapasów jedzenia bez pytania. Nasze mamy dbały o
to, byśmy nie zgłodnieli na rybach.
Ryby tej nocy brały
słabo, więc zanęciliśmy solidnie resztą pęczaku, zostawiając kilka garści na
przynętę i licząc na lepsze brania rano poszliśmy się przespać.
Przed świtem byliśmy
już prawie gotowi do łowienia. Prawie, bo nie mogliśmy nigdzie znaleźć pęczaku,
który miał służyć za przynętę. Ani blina, który miał być alternatywą. Uczynił
się niezły raban, przeszukaliśmy wszystko, co było możliwe do przeszukania po
kilka razy i nic.
Kiedy już odeszła
nam ochota na dalsze, bezsensowne
poszukiwania z szałasu, z nosem dosłownie przy ziemi wypełzł Leszek i drżącym z
przejęcia głosem, prawie płacząc, oświadczył:
- To ja zjadłem
pęcak, bo w nocy bardzo zgłodniałem. Mało go było, więc jeszcze zjadłem kawałek
waniliowego naleśnika. Nie wiedziałem, że to dla ryb.
Przez chwilę trwała
złowróżbna cisza, a po chwili zaczęliśmy się śmiać. Najpierw nieśmiało, pod
nosem, potem coraz głośniej. Nie śmiał się tylko Leszek, ale jak zaczęliśmy
ryczeć na całego, to i on do nas dołączył ze swoim dziwnym, skrzeczącym
śmiechem, jakby kaszlem. To był jedyny
raz, kiedy słyszałem jego śmiech.
Będąc uczniem
siódmej klasy po raz pierwszy w życiu napiłem się kawy. Prawdziwej. Bo były
jeszcze inne - ,,nieprawdziwe”, czyli jakieś mieszanki nie wiadomo czego z nie wiadomo
czym: ,,Inki”, ,,Turki” itp. Ten dzień
również zaliczam do jednego z moich najważniejszych. Pamiętam to wydarzenie
bardzo dokładnie. Ciotka Janina Kozakiewiczowa po raz kolejny wróciła z handlowego
wyjazdu do Wilna. Jak to w zwyczaju bywało cała rodzina spotykała się, by
usłyszeć nowinki z Litwy, spróbować tamtejszych smakołyków i coś
,,egzotycznego” przy tej okazji wypić. Przywiozła ze sobą również duży,
kilkukilogramowy worek kawy. Worek był z grubej folii, więc jego zawartość nie
budziła mojego zainteresowania, do momentu, kiedy ciotka go rozwiązała, by
zaparzyć gościom kawy. Wyczułem subtelny, egzotyczny aromat - moje zmysły
wyostrzyły się. Ciotka zapytała kto będzie pił kawę, kilka osób wyraziło chęć,
więc i ja podniosłem rękę. Ta, o dziwo potraktowała to jak coś naturalnego i również
przede mną postawiła szklankę umieszczoną
w złocistej, bogato zdobionej w fantazyjne ornamenty metalowej podstawce –
najnowszy krzyk mody rodem zza Buga. Te podstawki wydały mi się symbolem
bogactwa i luksusu – niczym z królewskiej zastawy.
- Z czegoś takiego
można pić tylko coś wyjątkowego – pomyślałem. Moja mama zaczęła oczywiście protestować,
twierdząc, że jestem za młody, by pić kawę, ale Janina, jej starsza siostra
zlekceważyła to prychnięciem i wzruszeniem ramion. Bardzo mi się to spodobało.
Moja szklanka pozostała więc na swoim miejscu. Gdy ciotka zaczęła mielenie
brązowych ziarenek w elektrycznym młynku powietrze wypełniło się
intensywniejszym aromatem. Potem nasypała do szklanek stosowną ilość czekoladowo-brązowego
proszku i zaczęła zalewać to wrzątkiem. Z niekłamanym zainteresowaniem
obserwowałem kawowe misterium. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to najbardziej
barbarzyński sposób przyrządzania kawy (nawet amerykańskie pastuchy przed wiekiem
czegoś tak prostackiego nie robiły). Jeszcze przyjemniejsze zapachy połaskotały
moje nozdrza. Już wtedy wiedziałem, że smak tego napoju nie rozczaruje mnie.
Przełknąłem ślinę, nie mogąc się doczekać degustacji. Przedtem jeszcze trzeba
było kawę posłodzić. Podobno dwiema łyżeczkami cukru. Żeby przypadkiem nie było
za mało wsypałem do swojej szklanki jeszcze pół łyżeczki. Cukier osiadł
niewielką piramidką na wytworzonej pianie. Nie tonął. Obserwowałem przez chwilę
innych, oni tym się nie przejmowali, więc i ja postanowiłem uzbroić się w
cierpliwość. Po kilku sekundach piramidka w mojej szklance od podstawy zmieniła
kolor na brązowy, by niczym spławik przy braniu zatonąć w warstwie piany. To
też mi się spodobało. Taka mała rewolucja w szklance. Pozostało tylko
zamieszać, by cukier się rozpuścił i kawa była gotowa. Niestety była jeszcze za
gorąca, by ja pić, więc moja cierpliwość była nastawiona na maksymalne obroty.
Obawiałem się jednego – że poparzę sobie usta przy pierwszym moim ,,pocałunku”
z kawą. Wtedy a priori nabrałbym awersji. A ja już wtedy ją kochałem. Od pierwszego…
,,kontaktu węchowego” ? Oczarowała mnie
swoimi ,,feromonami”. I nie była to zachcianka rozkapryszonego bachora, o nie !
By nie zaznać ,,goryczy falstartu” postanowiłem zacząć ją pić jak wszyscy już
to zrobią. Najdłużej zwlekała ciotka Zosia – żona najmłodszego brata mamy –
Czesława. W końcu i ja mogłem spróbować tego długo oczekiwanego napoju.
Pierwszy łyk był niczym ambrozja – nie zawiodłem się. Moje kubki smakowe
otrzymały godziwą nagrodę za cierpliwość. Piłem małymi łyczkami, by trwało to
jak najdłużej i z każdym łykiem nabierałem przekonania, że to najwspanialszy
napój na świecie. Dziś też tak uważam. Jak trafi mi się okazja wypić ,,dobrą”
kawę, a takiej okazji staram się nie marnować, to porównuję ja z tą moja
pierwszą – niezapomnianą. Zazwyczaj, jak łatwo się domyślić wygrywa ta
pierwsza. Choć nie zawsze. Przegrała na przykład z kawą pitą na Krecie w małej
górskiej wiosce Mohos.
W tym samym mniej
więcej czasie poznałem Jurka Lisza. Właściwie był on kumplem ,,Piana”, ale jak
się spotkaliśmy, to przypadliśmy sobie, jak to mówią - do gustu. Niepozorny,
nawet śmieszny, z bardzo wysokim czołem, ciemnowłosy, krępawy młodzieniec. Nie
pochodził z Ornety, przyjechał tu wraz z rodzicami z jakiejś małej wioski gdzieś
z końca świata. Jurek postrzegany by przez większość kolegów jako ,,lejwoda”,
choć niektórzy uważali, że ma po prostu wybujałą wyobraźnię. Prawie nikt nie
wierzył w jego niesamowite historie. Bardzo go to złościło, przy tym
zacietrzewiał się niesamowicie, co nie wpływało korzystnie na jego
wiarygodność. To dzięki niemu poznałem pustelnika. Nikt nie wierzył jego
zapewnieniom, że zna kogoś takiego i wie gdzie on żyje. Bardzo mnie to zaintrygowało.
Wprawdzie fascynację baśniami miałem już za sobą, ale nie darowałbym sobie,
gdybym tego nie sprawdził. A jeśli mówi prawdę? Powiedziałem więc, że mu
wierzę, a on w rewanżu obiecał, że mnie do niego zabierze.
Na wyprawę,
późnowiosennym rankiem wyruszyliśmy rowerami. Jurek nie chciał mi
powiedzieć gdzie jedziemy, zapewnił mnie
tylko, że to nie jest daleko i żebym koniecznie zabrał ze sobą gumowce.
Pojechaliśmy w
stronę lotniska, które wkrótce zostawiliśmy za sobą. Minęliśmy Krzykały,
Lejławki i dojechaliśmy do Bornit. We wsi skręciliśmy w lewo, a po przejechaniu
około kilometra braniewską szosą zjechaliśmy w prawo, w ledwie widoczną,
zarośniętą ścieżkę prowadzącą w las. Z szosy wcale jej nie było widać. Po
przejechaniu następnego kilometra nie dało się dalej jechać – ścieżka była
prawie całkiem zarośnięta. Pojawiły się trzciny, świadczące o bliskości wody.
Zaczynałem się niepokoić, miało być niedaleko, a zrobiliśmy już chyba
kilkanaście kilometrów. Obiecałem sobie, że nie będę go pytał w czasie drogi,
ale nie wytrzymałem:
- Jurek ! Daleko
jeszcze ?
- Jesteśmy prawie na
miejscu – uspokoił mnie opierając swój rower o drzewo. – Zostaw tu rower, dalej
pójdziemy pieszo.
Zrobiłem co kazał i
zaczęliśmy iść dalej. Wody nie zobaczyłem, ale poczułem, że pod moimi stopami
robi się miękko. Trzcin było coraz więcej.
- Ty, tu jakieś
trzęsawisko jest, chcesz nas potopić ? – zaoponowałem.
- Nie bój nic. –
Odpowiedział spokojnie brnąc dalej. Cóż miałem robić – podążałem za nim.
Dobrze, że mieliśmy na nogach gumiaki. Wkrótce woda sięgała po kostki, a grunt
uginał się na jakieś dwadzieścia centymetrów przy każdym kroku.
- A ty myślałeś, że
pustelnik mieszka obok przystanku pekaesu, co ? – zapytał zaczepnie i
zarechotał do wtóru dokazującym żabom.
Zaczynałem już mieć
dość tej wyprawy, pomyślałem o rejteradzie, raz i drugi obejrzałem się za
siebie miarkując, czy sam trafię do rowerów, gdy usłyszałem:
- Patrz !
Podszedłem jeszcze
kilka kroków i zobaczyłem coś, co spowodowało, że moja dolna szczęka oparła się
na mostku: na niewielkim wzniesieniu, na małej polance stała prawdziwa kurna
chata. Z pokrytego trzciną dachu leniwie snuł się kosmyk siwego dymu.
Pokręciłem z niedowierzaniem głową i uszczypnąłem się w przedramię. Zabolało, a
chata nie znikła. Chciałem podejść bliżej, ale Jurek złapał mnie mocno za
ramię:
- Nie tędy! Tu
wpadłbyś do bagna jak śliwka w gówno i ślad by po tobie zaginął na wieki.
Aż mi ciarki po plecach powędrowały w kierunku dupska. Już
nie powątpiewałem w to co mówił, chociaż pustelnika jeszcze nie widziałem.
- Tędy – wskazał
ręką kierunek i od prawej strony podeszliśmy pod chatę. Chata była jak z baśni:
niska, przysadzista, zbudowana z drewnianych bali poutykanych spłowiałym mchem.
Od frontu miała jedno niewielkie okienko i drzwi zamykane na archaiczny skobel.
Gdy podeszliśmy bliżej drewniane drzwi zaskrzypiały i ukazał się w nich gospodarz. Nie
rozczarowałem się jego widokiem – był taki, jakim go sobie wyobraziłem: chudy,
wysoki, płowowłosy, brodaty. Fryzurę posiadał a, la Piast Kołodziej. Odziany był w długą lnianą siermięgę,
przepasaną skórzanym rzemieniem, takie same pludry, a stopy miał obute w
drewniane saboty. Ogorzała twarz niczym ze spiżu, wydatny nos, ciemne,
błyszczące oczy – widać było na pierwszy rzut oka, że to człowiek nietuzinkowy.
- Dzień dobry Rohno!
– Zagaił Jurek podnosząc do góry prawa dłoń.
Sędziwy starzec odpowiedział takim samym gestem. Jego
posągowa twarz jakby nieco pojaśniała, sumiaste wąsy poruszyły się, domyśliłem
się, że się uśmiechnął. Znaczyło to chyba, że nie jesteśmy intruzami. Pogłaskał
Jurka po głowie i skierował wzrok w moją stronę z niemym pytaniem. Pomyślałem
wtedy, że jest niemową. Jego oczy spojrzały na mnie mądrze, jakby
prześwietlając mnie na wylot. Jurek pospiesznie wyjaśnił:
- To mój dobry
kolega Mietek, bardzo chciał tu przyjechać, więc zabrałem go ze sobą. Chyba się
na mnie nie gniewasz?
Staruszek uśmiechnął
się w odpowiedzi i pogłaskał mnie sękatą dłonią po włosach. Instynktownie
chciałem odsunąć się, ale tego nie zrobiłem.
- Rohno jest niemową
– potwierdził moje przypuszczenia - ale
bardzo łatwo jest się z nim dogadać.
Rohno, czy mogę pokazać koledze dom?
Ten kiwnął tylko
głową, wziął w rękę stare, wysłużone wiadro i poszedł w stronę studni
widniejącej nieopodal. W chacie było prawie ciemno, mimo, że był środek
słonecznego dnia. Poczułem dym i mieszaninę dziwnych, tajemniczych zapachów –
przypomniała mi się Wileńszczyzna. Po chwili wzrok się zaczął przyzwyczajać do
półmroku i zacząłem się rozglądać dokoła. Było bardzo skromnie, wręcz ubogo.
Tylko najpotrzebniejsze rzeczy: stół, ława, łóżko – żadnych zbytków. Pośrodku
pomieszczenia w palenisku tliły się resztki żaru, nad nim wisiał duży, osmalony
garnek. Wnętrze chaty rozczarowało mnie nieco, ale czego niby miałem się
spodziewać w chacie pustelnika ? Dziesiątki pytań cisnęły mi się na usta, nie
wiem dlaczego szeptem zapytałem Jurka:
- Ty, co to za
jeden?
- No jak to? To
Rohno. Pustelnik. Mówiłem ci przecież.
- A skąd ty go znasz
?
- Nie twoja sprawa –
bezceremonialnie i prostolinijnie odpowiedział Jurek, – a ty co ? Książkę
piszesz?
- Może …kiedyś –
odpowiedziałem nieco urażony. - Ty, a skąd on tu się wziął ?
- Jego rodzina
mieszka tu od wieków, on jest autentycznym Prusem. Z dziada, pradziada.
- A skąd ty to
wszystko wiesz?
- Jak to skąd? Od
niego samego – popatrzył na mnie spode łba z charakterystycznym dla niego
błyskiem w oku. Zrozumiałem, że bezpieczniej będzie zakończyć wypytywanie, bo
zaczynał się irytować, a to, niestety nie wróżyło niczego dobrego.
Nie zabawiliśmy tam
zbyt długo, gdyż musieliśmy wrócić przed zmierzchem do domu. W drodze powrotnej
Jurek poprosił mnie, żebym przysiągł na wszystkie świętości tego świata, że
nigdy, przenigdy, nikomu nie pokażę tego miejsca. Strzegłem tajemnicy niczym
cyklop swego oka latami. Byłem zauroczony tym tajemniczym miejscem i jego
mieszkańcem. Byłem dumny, że znalazłem się w nielicznym gronie osób
wtajemniczonych. Rozumiałem, że rozgłos i niepotrzebna reklama zaszkodziłyby
tylko zacnemu starcowi.
Dopiero po latach,
przypadkiem dowiedziałem się jakim to ,,pustelnikiem” był Rohno. Był mianowicie
jednym z trzech cwaniaczków oferujących żądnym niecodziennych wrażeń niemieckim
turystom egzotyczne spotkanie z tubylczym eremitą. Panowie uruchamiali
,,interes” na okres wiosenno-letni, a zwijali go wraz z pojawieniem się
pierwszych chłodnych nocy. Taka przyjemność
kosztowała 100 – 200 marek (była to kwota nie do pogardzenia w tamtych
czasach). Podobno chętnych na spotkanie z przeszłością było bardzo wielu. Za
Łabą więcej ludzi wiedziało o jego istnieniu niż na Warmii.
W wakacje znów trafiłem pod namioty obozowe,
w to samo miejsce, gdzie przed dwoma laty. Tym razem jednak nie jako uczestnik
obozu harcerskiego (który też tam funkcjonował), lecz jako uczestnik
Nieobozowej Akcji Letniej organizowanej dla młodzieży, która nie wyjechała
nigdzie na wakacje. Za pobyt trzeba było płacić – jakieś symboliczne kwoty, ta
rozrywka była dostępna nawet dla posiadaczy płytkich kieszeni.
Na wyjazd namówił
mnie Kornik, kolega z Kwiatowej. Kornik - szczupły, średniego wzrostu ruchliwy
brunet uchodził za ,,jajcarza” – był błyskotliwy, dowcipny i potrafił z tych
cech korzystać, jak mało kto. Wszędzie tam, gdzie był Kornik było wesoło. Nie
inaczej było i tym razem. Turnusy NAL-u
trwały pięć dni, uczestnicy zmieniali się, nie zmieniała się kadra – cztery sympatyczne
studentki z Olsztyna spędzały tu wakacje, zarabiając na dalsze studia.
Razem z nami, na tym
samym turnusie byli chłopcy z Elbląskiej - ,,banda” Leona. Nasi dawni
wrogowie. Teraz panował rozejm, nie było
mowy o żadnych ,,wątkach rywalizacyjnych”. Teraz graliśmy w jednej drużynie.
Był to spontaniczny sojusz, który po czasie spędzonym nad tym magicznym jeziorem zmienił się w
wieczne przymierze.
Sąsiedzi, harcerze
zapraszali nas do siebie co wieczór na ognisko. Tak jak przed dwoma laty, tak i
teraz atmosfera tych spotkań była dla mnie czymś wyjątkowym, niepowtarzalnym.
Drugiego dnia
poproszono nas, byśmy jako goście w rewanżu zaprezentowali coś, co umili nam
wszystkim czas. Nie byliśmy na to przygotowani, ale Kornik dosłownie wyciągnął
mnie na środek i zapowiedział zgromadzonym, że zaprezentujemy skecz o
etnografie. Nie wiedziałem, o co chodzi, więc w kilku słowach wytłumaczył mi w
czym rzecz i zaczęliśmy improwizować.
Ja miałem być
reporterem-etnografem, który prowadzi wywiad z szamanem dzikiego plemienia.
Kornik błyskawicznie rozebrał się do kąpielówek, z koszuli
zrobił niby spódniczkę, niby opaskę, ja rozglądałem się przez chwilę za czymś,
co przypominałoby choć trochę mikrofon. Nie znajdując nic stosownego, zwróciłem
się do publiczności:
- Szanowni zebrani,
bardzo proszę o zwrot mikrofonu, gdyż nie mam zamiaru przekrzykiwać was tu tak
licznie zgromadzonych.
Druhom to się spodobało, czego dowodem była salwa śmiechu.
Więc kontynuowałem:
- Wierzę, że mikrofon się znajdzie. Tyle
naopowiadałem naszemu drogiemu gościowi o uczciwości harcerzy, że ze wstydu
musiałbym się spalić, gdyby się nie odnalazł. To podziałało, już po chwili
podawany z rąk kawałek drewna, udający mikrofon znalazł się w moim posiadaniu. W
międzyczasie Kornik zdążył już przyozdobić twarz węglem z ogniska ,,wzorkami” swojego szczepu. Zacząłem mu
zadawać pytania, on wznosząc się na wyżyny swoich możliwości mimiczno - aktorsko-lingwistycznych
odpowiadał niezrozumiałym, czasami wznoszącym się o kilka oktaw bełkotem, co
spotykało się z coraz głośniejszymi wybuchami śmiechu. Moje humorystyczne
tłumaczenie podsycało radosną atmosferę. Wyszło super.
Nie spodziewaliśmy
się ani tych paroksyzmów śmiechu, ani braw jakie usłyszeliśmy po występie.
Na koniec Kornik coś mi szepnął na ucho w swoim narzeczu,
więc przetłumaczyłem:
- Nasz drogi gość ma
jeszcze jedną małą prośbę do was. Trochę jest tym skrępowany – i rzeczywiście
kręcił się ze spuszczonym na kwintę nosem, jakby mu ktoś za spódniczkę garść
mrówek wsypał.
- Otóż, do naszego
kraju przyjechał sam. Rodzina została w dalekiej Oceanii, a on nie potrafi sam
spać. Prosi, żeby któraś z druhen, a najlepiej kilka zastąpiło jego nieobecne
żony.
To był gwóźdź programu. Podobno sześć osób posikało się ze
śmiechu.
Następnego dnia
harcerze sami przyszli do nas, by nas ,,doprowadzić” do ogniska. Absencja nie
wchodziła w rachubę. Byliśmy na to przygotowani, przez większość dnia
szlifowaliśmy repertuar.
Możecie wierzyć,
albo nie, ale druhowie po ognisku przynieśli nas do naszych namiotów na swoich ramionach.
Nigdy przedtem, ani potem nie zaznałem takich dowodów popularności. Byliśmy
rozpoznawani na każdym kroku. Posiłki w stołówce jadaliśmy na honorowych
miejscach. Wszyscy nas częstowali smakołykami,
poklepywali po ramionach, uśmiechali się do nas. Co wieczór delegacja
harcerzy zapraszała nas na ognisko, gdzie bawiliśmy ich do łez.
Kiedy kończył się
nasz turnus, to okazało się, że wcale nie musimy wyjeżdżać, możemy zostać i
nawet nie musimy za to płacić. Wtedy z naszej strony padł argument, że nasi
rodzice nic o tym nie wiedzą i martwiliby się nie wiedząc, gdzie jesteśmy.
Okazało się, że i na to jest rada. Jeden ze starszych druhów dysponujący
motocyklem marki ,,Jawa” i bardzo chętnie podwiezie jednego z nas do Ornety, by
powiadomić naszych rodziców.
Wtedy zgodziliśmy
się, ale pod warunkiem, że zostaniemy tu wszyscy, czyli chłopcy z Kwiatowej i chłopcy
z Elbląskiej. Wyrażono zgodę. Zostaliśmy. Niesieni na fali popularności, która
z czasem zaczęła nam przeszkadzać (nawet w latrynie nie było spokoju) nie
domyślaliśmy się nawet, że wśród nas jest ktoś, kto swoimi ,,występami” przyćmi
blask naszego sukcesu.
Leon, jako
najstarszy, cieszący się charyzmą, był
naszym niekwestionowanym szefem. Ale gwiazda jego gasła. Niestety. Spodobały mu
się jedna studentka – śliczna, czarnowłosa (jak Leon), niewysoka (jak Leon)
Dorota. Zakochał się momentalnie - jak Pies Pluto. Przestał być dla nas
autorytetem.
Dziewczyny
przeczuwając kłopoty ,,wychowawcze” z nami poprosiły go o pomoc. Bez sprzeciwów
wszedł w swoją nowa rolę, jak w masło
roślinne. Stał się bardziej papieski niż papież. Zaczął wymagać od nas
dyscypliny większej niż w Sodalicji Mariańskiej.
Oczywiście, ani my -
chłopcy z Kwiatowej, ani nasi koledzy z Elbląskiej takiego stanu rzeczy
tolerować nie zamierzaliśmy. Zaprotestowaliśmy ostro i zdecydowanie. ,,Nec
Hercules contra plures”.
Leon był załamany. Nieszczęśliwie zakochany, chciał swojej
wybrance nieba przychylić, a tu jego wyrodni koledzy nie chcieli przemienić się
w łagodne baranki, tylko dalej dokazywali.
Wtedy po raz pierwszy mogliśmy na własne oczy
zaobserwować, do jakiej ,,czarnej dupy” może doprowadzić normalnego człowieka
miłość. W końcu zaczął nas przekupywać. A to słodyczami, a to papierosami.
Mirkowi ,,Chmielowi” – największemu rozrabiace pozwolił nawet ,,skorzystać” ze
swojej gitary. Do tej pory to było nie do pomyślenia - gitara Leona, to była
świętość, relikwia! Kupiona w Pewexie za
ciężkie pieniądze w rękach ignoranta. Ignoranta, który nawet nie potrafił na
niej grać. O tempora, o mores !
Może i nie potrafił
wydobyć z niej takich przyjemnie brzmiących dźwięków, jakie potrafił wyczarować
Leon, ale wiedział, co z nią zrobić, by widowisko, które zaprezentował znalazło
liczne audytorium. Jak zaczął się
wydzierać (śpiewać) w jakimś nikomu (nawet chyba jemu samemu) nieznanym języku
i ,,szarpać” struny gitary (grać), to nikt, kto to słyszał nie był w stanie
oprzeć się pokusie, by sprawdzić, czy to przypadkiem nie jest prolog końca
świata. Nasz namiot i jego okolice zapełniły się harcerzami z pobliskiego
obozu.
,,Chmiel” miał zachrypnięty
od papierosowego dymu wciąganego zachłannie od dzieciństwa głos, co w
połączeniu z perwersyjno-ekspresyjnym, na granicy psychozy zachowaniem i
kakofonią dźwięków dobywanych z maltretowanej gitary dawało niesamowity efekt. W
czasie ,,koncertu” zachowywał się jakby był w jakimś dziwnym transie. To nie
były dźwięki z tego świata. Aż się prosił o egzorcystę.
To wtedy prawdopodobnie
narodziła się muzyka satanistyczna, a jej prekursorem był Mirek ,,Chmiel” –
chłopak z Ornety. Ale świat o tym nic nie wiedział.
Spektakl trwał kilkanaście minut. W pewnym
momencie przestał i … nastąpiła dziwna, krępująca cisza. To naprawdę zrobiło na
nas wrażenie. Nie było żadnych komentarzy, docinków, żartów. Słuchacze rozchodzili się w milczeniu, jak skruszeni wierni
po jakimś tajnym, religijnym misterium.
,,Chmiel” padł na
swoje łóżko polowe, prawdopodobnie potwornie zmęczony i natychmiast zasnął.
Spał do wieczora.
Jak się obudził, to stwierdził, że nic nie
pamięta. Nie wiedzieliśmy, czy mówi prawdę, czy kłamie. Nie drążyliśmy tematu,
bo tak naprawdę do czego nam ta wiedza była potrzebna?
Nazajutrz czekaliśmy w napięciu, czy zagra
również dziś. Zagrał. O szóstej po południu, jak poprzedniego dnia, wcale nie
trzeba go było do tego namawiać. Zgromadził jeszcze liczniejszą publikę. Nie
byłem na sto procent pewien, ale wydawało mi się, że śpiewa to samo, co wczoraj.
Zagrał również następnego dnia. Wtedy już byłem pewien, że
to nie improwizacja – on wiedział co śpiewa. Znał to na pamięć !
Wieść o ,,dziwnych występach” rozniosła się
niczym średniowieczne zarazki dżumy po wiejskich opłotkach. Okoliczni chłopi (niczym
litewscy wojowie pamiętnego lipcowego dnia 1410 roku), pochowani w zaroślach z
wypiekami na ogorzałych twarzach, paląc jednego ,,sporta” za drugim w ciszy czekali
na coś wyjątkowego, co na zawsze mogło odmienić ich życie.
Wracali do domów
smutni, przygaszeni. Niejeden żałował, że tam się wybrał.
Złośliwi twierdzili, że widzieli krzątającego
się między nimi Leona, próbującego sprzedawać bilety, ale ja w to nie uwierzyłem.
Pod koniec ósmej klasy wydarzyło się coś, co
zmieniło moje plany życiowe. Wychowawczyni poinformowała nas, że w Braniewie,
siedzibie naszego powiatu funkcjonuje poradnia psychologiczno-pedagogiczna dla
młodzieży, która ma trudności związane z wyborem zawodu. Kto chce, może się do
tej poradni zgłosić, tam wykwalifikowani specjaliści pomogą niezdecydowanym w
wyborze ich przyszłej drogi życiowej zgodnej z ich predyspozycjami. Taki wyjazd usprawiedliwia nieobecność w
szkole, oprócz tego zwracane są koszty podróży. Kilku kolegów, po usłyszeniu
informacji o wolnym od nauki dniu wyraźnie się ożywiło. Wśród nich Tadeusz, mój
kolega z Kwiatowej i nasz nowy kumpel - ,,Łecker”.
Ja wprawdzie
wiedziałem co mam robić w życiu – miałem już doświadczenie sceniczne i udaną
przygodę z działalnością kabaretową, więc deski wszystkich teatrów czekały na
mnie, ale co mi szkodziło przejechać się razem z kumplami i posłuchać jakie to
jeszcze predyspozycje drzemią w mym wątłym, młodzieńczym ciele.
,,Było nas trzech, w
każdym z nas inna krew…” ale żaden cel nam nie przyświecał. Do czasu wizyty w
poradni psychologicznej. Otóż okazało się, że w naszych niepozornych powłokach cielesnych
drzemią ukryte talenty rolnicze. Według pani psycholog byliśmy idealnymi
kandydatami do technikum rolniczego. Wszyscy trzej.
Baba zrobiła swoje – podupadłe rolnictwo Polskiej Rzeczpospolitej
Ludowej potrzebowało wykształconych kadr. Trzeba młodym namącić w głowach, omamić
perspektywą dobrze płatnej, ciekawej pracy na łonie natury i zagonić do
rolnictwa. Dziwne było, że w nas to nie wzbudziło żadnych wątpliwości, a
najdziwniejsze było to, że ja tego dnia zrezygnowałem ze swoich dotychczasowych
planów podbicia wszystkich scen teatralnych świata i postanowiłem zdawać do
technikum łąkarskiego (podobnie jak ,,Łecker”).
Pomysł był tak abstrakcyjny i egzotyczny, że
mi się spodobał. Równie dobrze mogłem zostać optykiem (takim, co to chałupy
mchem optyka), radiestetą, lub geologiem. O żadnej z tych profesji nie miałem również
bladego pojęcia. Ojciec pochwalił mój wybór, twierdząc, że syn jego kolegi
skończył takie technikum i jest bardzo zadowolony ze swego wyboru.
Państwowe Technikum
Łąkarskie mieściło się w Lidzbarku Warmińskim, oddalonym od Ornety o 38
kilometrów. Cieszyłem się, że razem ze mną będzie się uczył ,,Łecker”, tym
bardziej, że mieliśmy zamieszkać w internacie, co wiązało się z opuszczeniem
domu rodzinnego na pięć lat. Nie byłem gotów na taką samodzielność. Moje
dotychczasowe rozstania z domem wiązały się tylko z krótkimi, wakacyjnymi
wyjazdami.
Moje obawy wzrosły,
kiedy ,,Łecker” nie zdał egzaminu kwalifikacyjnego. Postanowił więc, że
zrezygnuje z rolnictwa i podejmie naukę w szkole rękodzielnictwa ludowego,
gdzieś na Pomorzu. Zostałem sam ze swoją chaotycznie podjętą decyzją. Trochę mi
to humor popsuło, ale nie zamierzałem się tym zamartwiać – przede mną były
ponad dwumiesięczne wakacje.
W tym technikum był jeszcze Marek L.Pisz Mieciu dalej z chęcią -przeczytam Twoje dalsze przygody a la wojak Szwejk-kolega zza rzeki,z tzw.Puru,też skądinąd ciekawa dzielnica Ornety.Co roku 1maja odbywa się zjazd purowców.
OdpowiedzUsuńZawsze Wam zazdrościłem tych zjazdów. Sam nawet zorganizowałem z Wojtkiem Fiołkiem zjazd Kwiatowiczan, ale udało się spotkać tylko dwa razy, a szkoda, bo było całkiem sympatycznie.
UsuńWasz PUR to przed wojną Horst Wessel Platz (baardzo ciekawa, a właściwie z naszego - polskiego punktu widzenia - nieciekawa postać).
Pozdrawiam !