,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ X VI a
10
VI A
VI A
Piąta C jak wiosenny wicher wpadła do Szkoły Podstawowej nr
2 imienia Jana Bażyńskiego, zamieszała, wymieszała, a po roku wszystko wróciło
do dawnego porządku. Znowu byliśmy A.
W szóstej klasie nadal byłem jednym z
najniższych uczniów, nadal należałem do wąskiej grupy ,,zdolnych, ale leniwych”
i nadal pędziłem żywot beztroskiego urwipołcia.
Po raz pierwszy
doczekałem się wyróżnienia, wprawdzie nieformalnego, ale przynoszącego
konkretne profity. Chodzi o bibliotekę szkolną. Mieściła się ona na drugim piętrze, w prawym
skrzydle budynku szkoły, w samym rogu, od ulicy Warmińskiej. Była autonomicznym
królestwem Pani Sokołowskiej. Średniego wzrostu, starsza, siwa jak gołębica
pani zakochana w książkach i swojej pracy. Miała lekko wyłupiaste, mądre,
brązowe oczy, co jeszcze bardziej upodabniało ją do gołębicy. Mnie kojarzyła
się z siostrą czarodzieja Merlina.
W swym królestwie
rządziła autokratycznie. Traktowała uczniów poważnie, zawsze chętna by pomóc w
wyborze książki, ale również była powiernikiem uczniów z innymi problemami.
Jako monarchini
miała też swoją kamarylę – gromadkę uczniów (nie tylko dziewcząt), którzy mogli
sobie pozwolić na więcej niż statystyczny syn Kowalskich, czy Nowaków.
Ktoś taki mógł bez
pozwolenia wchodzić do części biblioteki, gdzie stały regały z książkami i
buszować w nich do woli. Pomagał Pani Sokołowskiej w odnajdywaniu
poszczególnych tytułów.
Pupil mógł parzyć
sobie herbatę z prywatnych zapasów bibliotekarki.
Pupil zastępował
Panią Sokołowską, gdy wychodziła na chwilę, by cos załatwić na terenie szkoły.
Pupil mógł przebywać
w bibliotece dowolną ilość czasu. Inni po załatwieniu swoich spraw byli
delikatnie odprawiani.
Zazdrościłem trochę
tym wybrańcom losu, bo co tu dużo gadać – wśród książek czułem się jak wśród
przyjaciół i czasami chętnie posiedziałbym dłużej w tym przybytku.
Któregoś razu, kiedy
już wybrałem sobie książki i szykowałem się do wyjścia zapytałem:
- Może mógłbym poukładać na półkach książki,
mam trochę wolnego czasu.
Pani Sokołowska zlustrowała mnie swoimi wielkimi oczami zza
rogowych okularów, po czym skierowała swój wzrok na moją szczelnie zapisaną
kartę biblioteczną (domyśliłem się, że sprawdza, czy dużo książek wypożyczam) i
odpowiedziała:
-
Dobrze.
Byłem szczęśliwy,
ochoczo zabrałem się za wyrównywanie grzbietów książek. Nie leniłem się.
Widocznie moje
zaangażowanie znalazło uznanie w mądrych oczach Siostry Merlina, bo za jakiś
czas usłyszałem:
- Zrób
sobie herbaty młody człowieku, bo pracujesz jakbyś chciał się wykupić od mąk
piekielnych.
Tego mi było trzeba –
to była moja przepustka do świata książek. Zostałem przyjęty do gwardii
przybocznej. Już nie musiałem się spieszyć.
Pani Sokołowska
opiekowała się szkolnym kółkiem teatralnym. Jak łatwo się domyślić ,,aktorami”
byli uczniowie przygarnięci do biblioteki przez Panią Sokołowską.
Wkrótce i ja
otrzymałem propozycję wzięcia udziału w szkolnym przedstawieniu ,,Kopciuszka”.
Nie bardzo nadawałem się do odtwarzania ról pierwszoplanowych, ale herold odegrany przeze
mnie zyskał sympatię widzów, koleżanki i
koledzy nawet zaczęli tak mnie nazywać.
Dobrze pamiętam mój
aktorski debiut, kiedy to objawił się mój dotychczas skrzętnie ukrywany sceniczny
talent:
,, Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan Król Jegomość
kieruje orędzie:
- Niech Lud
pozdrowiony będzie i niech każdy nastawi ucha, i niech każdy uważnie słucha”.
I słuchali. A że
mówiłem głośno i wyraźnie, budując napięcie – to mogło się podobać.
Tremy paraliżującej i dławiącej głos w gardle nie
przeżywałem, chociaż na co dzień byłem dzieckiem nieśmiałym, a może tak mi się
tylko wydawało.
Spektakl został
bardzo przychylnie przyjęty przez publiczność. Również ja otrzymałem mnóstwo
pochwał.
Od kilku już lat nie
chciałem być śmieciarzem, tylko strażakiem.
Zmiana nastąpiła jak
mój wujek z Dobrego Miasta – Kazimierz Antonowicz, komendant Zakładowej Straży Pożarnej w
Warmińskiej Fabryce Maszyn pokazał mi remizę strażacką. Jak tylko ubrałem na
głowę hełm strażacki i wziąłem do ręki toporek, to nic już nie było w stanie
zmienić moich preferencji zawodowych.
Do czasu. Do
momentu, jak stojąc na szkolnej scenie wraz z koleżankami i kolegami usłyszałem
aplauz publiczności. Wtedy to obudziła się moja próżność, doznałem olśnienia i
zmieniłem swoje plany zawodowe. Postanowiłem zostać aktorem. Zacząłem
występować na szkolnych akademiach, potem w Miejskim Domu Kultury z okazji
licznych świąt i uroczystości. Deklamowałem różne wiersze: o robotniczym,
radosnym trudzie, o czerwonych sztandarach Rewolucji Październikowej, o
kunszcie astronomicznym Mikołaja Kopernika i wiele, wiele innych.
Rodzice nie krytykowali moich planów życiowych, uśmiechając się
pobłażliwie. Oni wiedzieli, że dziecięce scenariusze niewiele mają wspólnego z
tymi, które pisze życie.
Nie wszystkie rozrywki, które oferowało swoim mieszkańcom
małe miasteczko były gratisowe, Istniały też takie, za które trzeba było
płacić. W Ornecie funkcjonowały dwa
kina. ,,Wojskowe” - ,,Drwęca”
(poprzednia nazwa ,,Lotnik”) przy Alei Wojska Polskiego i ,,Żerań”, późniejszy ,,Wrzos”, na końcu ulicy
Mickiewicza, za posterunkiem milicji obywatelskiej, a przed rzeźnią miejską. Oba
cieszyły się zainteresowaniem lokalnej społeczności, szczególnie wtedy, gdy na
ekranach pojawiały się bestsellery filmowe,
zarówno rodzime, jak i zagraniczne. Jednych i drugich nie brakowało, kino
przeżywało wtedy swój ,,złoty okres”. Do tego stopnia, że po bilety na wybrane
filmy trzeba było się zgłaszać do ,,koników” – tak wtedy nazywano osoby
sprzedające po zawyżonych cenach bilety.
Z biegiem lat, po spadku popularności kina nazwę
tę przejęli panowie trudniący się
sprzedażą obcych walut pod ,,Pewexami”.
Kino stało się naszą
pasją. Do tego stopnia, że nie było takiego filmu, którego byśmy nie obejrzeli.
Oczywiście oprócz tych, które były przeznaczone dla zmysłów widzów dorosłych.
Bileterzy byli w tej kwestii bardzo skrupulatni, bardziej niż osoby sprzedające
papierosy i alkohol. Przy najmniejszych wątpliwościach, bez okazania dowodu
osobistego delikwent nie miał prawa legalnie wejść do sali kinowej. Co innego
nielegalnie. Bardzo popularne było wchodzenie ,,na gapę”, czyli bez posiadania
ważnego biletu.
Bilety były drogie.
Na seans filmu zwyczajnego, czarno-białego i kolorowego wąskoekranowego bilety kosztowały 5 i 6 złotych . Na filmy panoramiczne – 8 i 9
zł. Za obejrzenie superprodukcji trzeba było zapłacić 12, lub 14 złotych. Kogo
było stać na wydawanie codziennie takich kwot? Nas na pewno nie. Szlifowaliśmy
więc nasze umiejętności i doskonaliliśmy się
we wspomnianym procederze.
Mieszkańcy Ornety od
zawsze dzielili się na tych sprzed rzeki i na tych zza rzeki. Zza rzeki byli
ci, co mieszkali po jej drugiej stronie, nie ważne której. Więc my byliśmy
sprzed rzeki i do wojskowego kina
,,Drwęca” mieszczącego się wraz z Garnizonowym Klubem Oficerskim w
przedwojennym Domu Parafialnym Parafii Protestanckiej mieliśmy bliżej, przeto
częściej korzystaliśmy z jego usług.
Nasze kino było
nowsze od tego zza rzeki i szybciej trafiały tu nowe filmy. Ornecka jednostka
wojskowa podlegała pod Warszawski Okręg Wojskowy, tą też drogą trafiały do nas
filmy ,,jeszcze ciepłe”. Zdarzało nam się często oglądać filmy, których jeszcze
nie widzieli bywalcy kin miast wojewódzkich.
Łatwiej też było
wyprowadzić w pole ,,naszą” bileterkę, panią Karuzelską, niż starego wyjadacza
pana Chińczyka, steranego życiem emeryta, który był bileterem w kinie ,,Żerań”.
Metod wejścia na
gapę było wiele. Najprostszą i najpospolitszą było schowanie się gdzieś w sali
kinowej przed rozpoczęciem seansu filmowego i wmieszanie się w tłum po wejściu
posiadaczy biletów. Można było też korzystając z roztargnienia biletera przemknąć
obok niego w trakcie wpuszczania ludzi na seans. Niezłym sposobem było
pozyskanie biletu od kolegi, który legalnie wszedł na salę (przez szparę w
drzwiach wyjściowych) i okazanie go bileterce z informacją: ,,byłem w
toalecie”, pod warunkiem, że z sali wychodzili jacyś ludzie do toalety. Albo ukrycie się w tymże przybytku, odczekanie
aż bileterka, pani Karuzelska, właścicielka piskliwego głosu i okazałego koka w
kolorze świeżej smoły gdzieś się oddali i zostawi otwartą drogę do jaskini X muzy.
Nie zawsze udawało
się wejść na gapę, czasami byliśmy demaskowani i wyprowadzani z kina, co
wiązało się z publicznym zdemaskowaniem i nie było powodem do dumy.
Nie ustawaliśmy więc w trudzie, by znaleźć taki sposób, który zawsze zapewni nam wejście
na film ,,za friko”. W końcu wymyśliliśmy.
Zaczęliśmy sami ,,preparować” bilety do kina. Jak to się odbywało? Ano,
wszystkie bilety miały taką samą szatę graficzną, różniły się jedynie czerwonym
nadrukiem z ceną. Każdy posiadał kontrolkę, która była oddzierana przez osobę
wpuszczającą. Obok biletera stała zawsze wysoka popielniczka, służąca za pojemnik na kontrolki. Jak już
bileterka uzbierała garść kontrolek, to
umieszczała je w e wspomnianej popielniczce. Wystarczyło tylko zabrać je
stamtąd, poprosić po seansie o kilka zużytych biletów wychodzących z kina i
można było działać.
Żelazkiem
prasowaliśmy bilety i kontrolki, następnie dopasowywaliśmy odpowiednie kawałki papieru i tworzyliśmy
nowe bilety. Ważne było, żeby umiejętnie podkleić kontrolkę do biletu, lub odwrotnie.
Żyletką delikatnie zacieraliśmy miejsce sklejenia od tyłu - w półmroku panującym przy wejściu do kina
było ono prawie niewidoczne. Wprawdzie na każdym bilecie była wyraźnie wybita
stemplem data, ale bileterka nigdy tego nie sprawdzała. Każdy z nas dysponował
zapasem biletów z różnymi cenami na wszystkie filmy.
Nie szliśmy do kina
tylko wtedy, gdy wszystkie bilety były sprzedane, bo nie mielibyśmy gdzie
siedzieć. Nikomu nie zdradziliśmy naszej
metody, chociaż nieraz świerzbiał język,
by pochwalić się przed innymi. Żaden z nas nigdy nie został zdemaskowany przy
jej stosowaniu. Potrafiliśmy dochować tajemnicy, byliśmy lojalni i dbaliśmy o
nasz wspólny interes.
Nieświadomie stworzyliśmy alternatywę dla klasycznego modelu
grup funkcjonujących wśród nastolatków. Standardowo taką grupę stanowiło kilka, lub kilkanaście
małolatów pod przywództwem charyzmatycznego, starszego o kilka lat ,,szefa”,
,,dowódcy”, ,,kapitana” – czyli lidera.
My wyłamaliśmy się z
kanonu. Nasza ogródkowa diaspora zaowocowała stworzeniem trójprzymierza. Nie
było u nas szefa, każdy miał takie samo prawo głosu i o dziwo nie próbowaliśmy
tworzyć żadnych koalicji. Kwestie sporne rozwiązywaliśmy głosując.
Oczywiście czynnie
uczestniczyliśmy w życiu Kwiatowej, byliśmy dumni, że tu mieszkamy i gotowi do
wszelkich akcji służących umacnianiu więzi między jej młodymi mieszkańcami.
Młodzi ludzie z
Kwiatowej raczej żyli ze sobą w zgodzie. Rzadko dochodziło do konfliktów
kończących się siłowym rozwiązaniem. A jeśli już do takiej konfrontacji
dochodziło, to odbywało się to zgodnie z niepisanym kodeksem. Animozje nie
trwały zbyt długo – szkoda było czasu na obrażanie się i strojenie fochów.
Rozbite nosy i siniaki szybko się goiły.
Świeże powietrze,
wilcze apetyty, godziny spędzone na osiedlowych trzepakach i w lasach umożliwiły
nam uzyskanie nieprzeciętnej sprawności fizycznej i kondycji. Podciąganie się
na rękach na trzepaku, wymyki, odmyki, wagi – były dla nas chlebem powszednim. (Co
dzisiejszy nastolatek mógłby zaprezentować na drążku oprócz prawidłowego zwisu.
Rękę dam uciąć wraz z moim ulubionym ,,Timexem”, że nie każdy z nich byłby w
stanie utrzymać się w zwisie przez kilkanaście sekund).
Mniej więcej w tym czasie zrozumiałem, że
gwiazdorem piłkarskim nie zostanę. Zmieniłem swoje podejście do gry po bardzo
przykrym dla mnie incydencie, kiedy to w bardzo ważnym meczu uparłem się, że
będę egzekutorem rzutu karnego. Koledzy nie chcieli się na to zgodzić, twierdząc,
że nie strzelę gola, ale mój upór zwyciężył. Graliśmy wtedy na naszym
osiedlowym boisku. Było nierówne, wyboiste. Ustawiłem piłkę w wymaganej
odległości od bramki, wziąłem solidny rozbieg mając w zamiarze wbić futbolówkę
do bramki wraz z bramkarzem, pokazując tym samym niedowiarkom, na co mnie stać
i ruszyłem. Podbiegłem szybko i uwalniając całą zmagazynowaną energię kopnąłem.
Nie wiem, co by było z bramkarzem gdybym… trafił w piłkę. Trafiłem tuż przed, w
wystającą, zeschniętą na kamień nierówność. Trampek nie zamortyzował uderzenia.
Potworny ból dużego palucha w stopie przyćmił skutecznie wstyd i poniżenie. Nie słyszałem nawet salw
perlistego śmiechu kolegów, którzy tak jak ja tarzali się po ziemi.
Myślałem, że koledzy
do końca życia będą mi o tym zdarzeniu przypominać, ale na moje szczęście
wkrótce po tym niejaki ,,Goryl” dokonał na boisku czegoś, co całkowicie
przyćmiło mój wyczyn.
Otóż strzelając z
odległości około metra do pustej, pełnowymiarowej bramki nie trafił. Piłka
jakimś cudem poszybowała do góry, uderzyła w poprzeczkę i nie wylądowała w
siatce. Nikt z obecnych nie chciał uwierzyć w to co ujrzeliśmy. Przez kilka
godzin próbowaliśmy powtórzyć wyczyn ,,Goryla”. On też. Nikomu się nie udało.
Nawet mnie.
Nasze zabawy
wymagały kreatywności, działania zespołowego, kondycji fizycznej. A niektóre
cholernej odwagi, graniczącej z brawurą i lekkomyślnością. Najbardziej
ekstremalne i najbardziej ryzykowne były ,,zabawy” na moście kolejowym w
okolicach podorneckiej wsi Drwęczno.
Stary most zbudowany
ze stali z fabryk Kruppa był od zawsze magnesem przyciągającym amatorów
ryzykownych rozrywek. Metalowa konstrukcja mostu oparta była na kilkunastometrowych betonowych podporach
rozmieszczonych po obu stronach rzeki.
Już samo przejście
tym mostem sprawiało, że pojawiał się dreszczyk emocji – most był umieszczony
kilkanaście metrów nad ziemią, w dole płynęła leniwym nurtem Drwęca Warmińska,
a zawsze wiejący (jak na Darginie) wiatr
emocje podkręcał.
Byli i tacy, których
paraliżujący strach za żadne skarby tego świata nie była w stanie zmusić do
przejścia mostem na drugą stronę.
Nas nie interesowało
chodzenie po moście, jeśli już, to raczej chodzenie po poręczach balustrad
mostu. Wygrywał ten, który przeszedł najdalej po wąskiej, kilkucentymetrowej
szerokości poręczy bez żadnej asekuracji. Rekordzista dochodził do połowy
długości mostu, czyli kilkadziesiąt metrów.
Następna
,,konkurencja” wymagała pracy w teamie. Stalowa
konstrukcja mostu oparta była na kilkunastometrowych betonowych podporach po
obu stronach rzeki.
Równie popularną rozrywką była gra w berka
pod mostem – gonienie po kratownicach, wspornikach i wąskich kładkach
dostarczało maksimum wrażeń. Było zajęciem bardzo ryzykownym, o czym przekonał
się jeden z nas – Mirek ,,Deresz”, który w czasie gry stracił równowagę i spadł
z mostu. Miał na tyle szczęścia, że wylądował w rzece, woda zamortyzowała jego
upadek i skończyło się ,,tylko” na złamaniu obu nóg. Tym razem Opatrzność nad
nim czuwała. (Nie miał szczęścia kilka lat później, kiedy jako kierowca ,,Żuka”
wiózł z wiejskiej zabawy dziewięcioro nastolatków. Ani on, ani oni. Wszyscy
zginęli, kiedy furgonetka uderzyła w przydrożne drzewo)
Na szczęście takie
przykre incydenty zdarzały się rzadko i tym samym mogliśmy cieszyć się naszą niczym nie skrępowaną młodością. Niech
sobie nie myślą wszelkiej maści skandalizujący pseudoartyści, że robiąc z
siebie idiotów, by choć na chwilę zabłysnąć tworzą coś nowego, wyjątkowego. Przed nimi
było wielu im podobnych. Wśród nas również.
Pewnego razu Mirek ,,Chmiel”,
za wszelką cenę pragnący stworzyć coś prekursorskiego ,,rzucił propozycję”:
- Wysram się z
krawędzi betonowej podpory mostu jak ktoś mi pomoże.
Potrzebował kogoś, kto go przytrzyma, kiedy będzie tworzył
swój ,,happening”. Oczywiście znaleźli się chętni, którzy przytrzymali go za
ręce, kiedy wychylony za krawędź w trakcie karkołomnej defekacji oddawał wytwory
swojej sempiterny na pastwę grawitacji. Żelazne miał nerwy, bezgraniczne
zaufanie do kolegów i posłuszny jego woli zwieracz ten nasz Mirek ,,Chmiel”.
Za jego przykładem
poszli inni, ale ze względu na skalę trudności, tudzież inne aspekty lista ,,bohaterów” imponująca
nie była.
Ekstremalne rozrywki
to oczywiście tylko fragment szerokiego spektrum naszych sposobów spędzania
wolnego czasu. Większość z nich była bezpieczna i akceptowana przez naszych
opiekunów.
My też graliśmy w
klasy, dwa ognie, ciuciubabkę, raz dwa trzy – Baba Jaga patrzy, pikera,
palanta, podchody i wiele, wiele innych gier. Ale te nie zawsze dostarczały nam
dostatecznej ilości wrażeń, stąd też nasze zainteresowanie ryzykownymi
rozrywkami.
Ciekawym aspektem
socjologicznym były relacje między ,,cywilami” i ,,wojskowymi”, bo sąsiedztwo
czasami bywało kłopotliwe. Dla obu stron.
Mieszkańcy Osiedla
Dąbrowskiego, nazywanego przez nas ,,trepowskim"
żyli w specyficznej diasporze.
Cała dorosła, męska
część populacji tego ,,mikroregionu” zatrudniona była w jednej ,,firmie”.
Ludowe Wojsko Polskie dbało o to, by nie afiszować się zbytnio ze swoją działalnością - z przyczyn nie wymagających
wyjaśnień. Dlatego też wojskowi nawet po
pracy spędzali czas razem. Podobnie ich rodziny.
Wojskowi z rodzinami
mieli zakaz uczęszczania do kościoła. Byli wprawdzie tacy, co go ignorowali,
ale nie zagrzewali oni na długo miejsca w jednostce, a już na pewno w swoich
plecakach nie nosili buław marszałkowskich.
Mieli też swoje
miejsce na rozrywkę z wyszynkiem. Garnizonowy Klub Oficerski kusił swoimi
walorami. Ceny trunków i ,,zagrychy” były powodem zawiści cywilów – z
niezrozumiałych względów wódka na przykład, była tam tańsza niż w sklepie
monopolowym.
Co sobotę (ku
zgorszeniu ortodoksów również w okresie wielkiego postu i adwentu) w GKO
odbywały się dancingi. Oczywiście tylko dla wojskowych i ich dam.
Szeroką strugą
płynący alkohol często uwalniał drzemiącą w naszych obrońcach granic ułańską
fantazję i szwoleżerską swadę. Opowiadano później po kątach jak to kapitan Iks
stając w obronie cnoty żony porucznika Igreka, z tymże Igrekiem stawał w
szranki. Dobrze, że obaj mieli mocno w czubach a trafić z ,,tetetki” nawet po
trzeźwemu nie jest tak łatwo.
Takie i mniej
honorowe pojedynki wcale nie należały do rzadkości między wojskowymi, a ich
ilość gwałtownie wzrosła, gdy pewnego razu nasz kolega ,,Geminus” znalazł w
śmietniku na ,,trepowskim" osiedlu plik zdjęć, na których utrwalono sceny
igraszek między roznegliżowanymi paniami i panami. Jakość tych fotek
przedstawiała wiele do życzenia, ale też wiele przedstawiały.
Jeżeli osoba, która
je wyrzuciła do śmietnika liczyła na to, że nie dostaną się one w
nieodpowiednie ręce to się zawiodła. Zdjęcia rozeszły się między ludźmi
szybciej niż pierwszomajowy nakład ,,Prawdy” wśród moskwian.
Ktoś z oglądających
rozpoznał znajomą twarz, jedna z wojskowych żon rozpoznała charakterystyczny
szczegół anatomiczny jej męża i zaczęło się.
Poszły w ruch pięści
i uzbrojone w polakierowane, ostre pazurki drobne damskie dłonie, co gorliwsi
chwycili za oręż. Personel miejscowego pogotowia ratunkowego miał pełne ręce
roboty.
Dawni przyjaciele
stawali się najzacieklejszymi wrogami. Niegdysiejsze koleżanki ,,brały się za
kudły”, szły w ruch czubki pantofelków. Nie brakowało też pojedynków
,,mieszanych”. Czarne chmury gromadziły się nad ,,trepowskim" osiedlem.
Afera zataczała coraz szersze kręgi. Garnizonowy Klub Oficerski świecił
pustkami. W sobotę, pierwszy raz od wielu lat nie odbył się dancing – nie było
chętnych.
W końcu sprawa ucichła,
ci co mogli – wybaczyli. Tym, co nie potrafili wybaczyć, odbijało się żółcią jeszcze
przez wiele lat. Życie z czasem powróciło
na swoje normalne tory.
Wprawdzie nikt o
takim zakazie głośno nie mówił, ale dzieci wojskowych niechętnie spędzały czas
z nami – cywilami. Chociaż spotykaliśmy się, czy to na placach zabaw, czy na boisku, czy na lodowisku –
raczej nie bawiliśmy się razem. Mimo tego, że znaliśmy się ze szkoły, czasem
nawet uczyliśmy się w tych samych klasach.
W wojskowym bloku
naprzeciwko tego, w którym mieszkałem późną jesienią zorganizowano coś w
rodzaju klubu-świetlicy dla dzieci i młodzieży. W piwnicy. Gdy tylko się o tym
dowiedzieliśmy zjawiliśmy się, by się rozejrzeć.
Wnętrze było
schludne, do dyspozycji dzieciaków było sporo gier planszowych i zabawek.
Panowała radosna atmosfera, z adaptera dobiegała muzyka. Gwar ucichł gdy
weszliśmy, domyśliłem się, że nie zabawimy tu dłużej. Spojrzenia małolatów to
potwierdzały. Pełne zdziwienia, dezaprobaty, a nawet wrogości. Po kilku dosłownie
minutach zjawił się jeden z rodziców i poprosił nas grzecznie, ale stanowczo o
opuszczenie ,,lokalu”. Nie było rady, trzeba było opuścić to przytulne miejsce
,,na tarczy”, z nosem na kwintę. Przyjemne to nie było, niestety.
W ramach
rekompensaty jeden z kolegów - ,,Malin” zaproponował:
- Pieprzyć ich! Chodźcie ze mną do kotłowni.
Propozycja była
kusząca, choć dla mnie ryzykowna. Kotłownia mieściła się w bloku w którym
mieszkałem, w podziemiach pierwszej klatki schodowej. Konwencjonalnie, czyli przez
drzwi można było się tam dostać na dwa sposoby:
głównym wejściem po stromych schodach usytuowanych prostopadle do ściany
bloku, albo wyjściem awaryjnym, rzadko używanym znajdującym się w piwnicy pierwszej klatki schodowej. Niekonwencjonalnie
było to możliwe albo przez szyb, którym windą wywożono popiół i żużel, lub
przez metalowe zasuwy (takie jak przy kanalizacji), którymi wrzucano opał do magazynu, który
mieścił się poza zarysem budynku.
Kotłownia była dla
nas kuszącym obiektem zainteresowania od dawna. Jednocześnie baliśmy się jej.
Chyba od czasu jak po awarii sieci wodociągowej została zalana. Woda sięgała
prawie pod włazy magazynu. Krążyły plotki, że ktoś się utopił w trakcie tej
awarii, zatrwożeni rodzice zaklinali nas na wszystkie świętości byśmy ani na
krok nie zbliżali się do tego niebezpiecznego miejsca.
Teren nad magazynem opału był wyasfaltowany i służył nam za
boisko, lub plac zabaw. Ciężkie stalowe zasuwy skutecznie broniły dostępu do
tajemnic, które każdy z nas chciał poznać. Tylko od czasu do czasu, kiedy
wywrotkami dowożono węgiel, by uzupełnić magazynowe zapasy zasuwy były
otwierane. Mogliśmy wtedy tam zajrzeć. Ale niewiele było widać – tylko leżący
kilka metrów niżej węgiel.
Dlaczego propozycja
,,Malina” była dla mnie ryzykowna ? Ano, było to dwa lata temu, latem.
Wałęsałem się koło bloku czekając aż któryś z kolegów wyjdzie z domu. Na moje
nieszczęście nikt się nie zjawiał. Zastanawiałem się co robić z tak pięknie
rozpoczętym słonecznym porankiem dniem, kiedy usłyszałem podjeżdżającą na nasze
boisko wywrotkę z węglem. Kierowca specjalnym hakiem usunął ciężką zasuwę i ustawił
auto tak, by spadający węgiel trafił bezpośrednio do otworu. Zazwyczaj robił to
palacz, który aktualnie pełnił dyżur. Potem wrzucał węgiel i zamykał właz. Tym
razem było inaczej. Zaczął się ,,spektakl”, któremu zawsze przyglądałem się z
niesłabnącym zainteresowaniem. Kierowca wsiadł do szoferki, silnik zaczął pracować
na zwiększonych obrotach. Po chwili
skrzynia z węglem drgnęła i powoli, milimetr po milimetrze zaczęła podnosić
się. Gdy osiągnęła punkt krytyczny umieszczony na pace węgiel z hukiem
przypominającym grzmoty otworzył klapę i osunął się do otwartego włazu.
Towarzyszyła temu chmura węglowego pyłu, która po chwili opadła. Wywrotka
odjechała, a ja odprowadziłem ją wzrokiem obserwując jak skrzynia płynnie wraca
na swoje miejsce a klapa posłusznie się zamyka.
Mogłem zajrzeć do środka, ale żeby to zrobić musiałem
dostać się do otworu. Nogami odzianymi w sandały wepchałem przeszkadzający
węgiel do środka. Okazało się, że z tego co dostało się do środka utworzyła się
całkiem spora piramida. Na tyle wysoka, że bez problemu można było na jej
szczyt dostać się przez właz. Z takiej okazji grzech nie skorzystać. Decyzja
była jak zwykle błyskawiczna. Rozejrzałem się, czy nikt mnie nie obserwuje i po
chwili byłem już wewnątrz. Obserwowałem jak szczyt piramidy obniżył się po tym
jak na nim wylądowałem. Teraz jeszcze mogłem się wycofać, sięgałem rękoma za krawędź
włazu, ale przecież nie o to chodziło. Wszak wszystkie tajemnice kotłowni stały
przede mną otworem. Dosłownie i w przenośni. O tym od dawna marzyłem. Kiedy zsuwałem
się na dół piramida jeszcze bardziej się osunęła. Z duszą na ramieniu
rozpocząłem peregrynację. W kotłowni panował półmrok, przez brudne, okratowane
okna do środka przedostawało się niewiele światła. Z zainteresowaniem
obejrzałem dwa olbrzymie piece z wielkimi pustymi i zimnymi latem paleniskami. Oczami
wyobraźni widziałem je buchające piekielnym ogniem zimą. Bo kotłownia czynna
była tylko w sezonie grzewczym. Z zainteresowaniem oglądałem ciężkie, metalowe
grace służące prawdopodobnie do grzebania w rozżarzonych węglach. Trochę mi to
przypominało kuźnię Baczyny. Zaglądałem do wszystkich pomieszczeń, które nie były
zamknięte na klucz. Lęk i strach znikły - wszystko było takie tajemnicze, nowe,
ciekawe. Nie przeszkadzało mi, że wszędzie był kurz i brud.
Kiedy już
zaspokoiłem swoją ciekawość w stopniu zadowalającym postanowiłem wrócić na
powierzchnię, tym bardziej, że w podziemiach było dosyć chłodno, mimo lata na
zewnątrz. Ze zdziwieniem i zaniepokojeniem stwierdziłem, że nie będzie to takie
proste. Stojąc na szczycie piramidy węgla nie dostawałem do krawędzi włazu. Mój
niepokój wzrósł, pojawiła się panika. Co robić, co robić ? - myślałem
chaotycznie. Dosypanie węgla na szczyt piramidy, by ją podwyższyć było niewykonalne - za wysoko by dorzucić tam
olbrzymią łopatą, która była na wyposażeniu kotłowni. Ustawienie czegokolwiek
(pomyślałem o krzesłach stojących w pomieszczeniu socjalnym palaczy) na stercie
węgla też nie było dobrym pomysłem. Wołać o pomoc? Bezsens. Musiałem się
uspokoić, by zacząć myśleć logicznie. Poszedłem więc najpierw do obskurnej łazienki
i napiłem się zimnej, orzeźwiającej wody. Potem usiadłem na chwilę na kiblu i …
znalazłem rozwiązanie.
Wystarczy do krawędzi otworu przystawić długą gracę i po
niej wspiąć się do wyjścia. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Kiedy już miałem zacząć swą wspinaczkę, kiedy już prawie czułem
ciepłe promienie słońca na swojej skórze usłyszałem zbliżający się warkot
ciężarówki. Pomyślałem sobie, że w samą porę, zabrałem szybko ciężką gracę i
czekałem na podwyższenie piramidy węgla, bym mógł bez problemów opuścić
,,kazamaty”. Nie czekałem długo, po kilkudziesięciu sekundach najpierw
usłyszałem, a potem zobaczyłem sypiący się węgiel. Niestety, sypnęło jak z rogu
obfitości. Wpadające z góry czarne bryły najpierw rozsypały się na boki
piramidy, potem uniósł jej szczyt, aż w końcu całkowicie zasypały okrągły otwór
w górze i zapanowała ciemność. W nosie i ustach poczułem miał węglowy. Nie miał
żadnego smaku. Wraz z nastaniem ciemności żelazna obręcz strachu złapała mnie
za gardło jak wściekły Czeczen. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz, jakby mnie
trzyfazowy prąd poraził, włosy stanęły dęba. Przestałem oddychać.
- Jezu, co teraz
będzie – usłyszałem po chwili wydobywający się z moich ust żałosny skowyt i
natychmiast popłynęły z moich oczu łzy. Lały się bardzo obfici, mimo że tak
naprawdę, to nie płakałem i nie chciałem płakać. Rzuciłem się na stertę węgla i
rękoma zacząłem chaotycznie zgarniać bryły węgla. Nie trwało to długo, po
chwili poczułem ból w lewej dłoni i palce zrobiły się lepkie. Wiedziałem, ze
się skaleczyłem, to ostudziło mój zapał. Zranioną, zakrwawioną ręką niewiele
zdziałam. Zmusiłem się do zaprzestania
bezsensownej grzebaniny. Poszedłem na górę, do pomieszczenia socjalnego,
wiedziałem, że jest tam apteczka (wcześniej zdążyłem nawet do niej zajrzeć).
Pamiętałem, że oprócz czterech kieliszków do wódki był tam też bandaż i woda
utleniona. Na szczęście uraz nie był poważny. Umyłem ręce, przelałem ranę wodą
utlenioną, zrobiłem sobie prowizoryczny opatrunek i jedno tylko pytanie
kołatało mi się pod czaszką – co dalej?
Miałem do wyboru dwa
rozwiązania. Pierwsze – wołać o pomoc, najlepiej przez drzwi wyjścia
awaryjnego, które na moje nieszczęście były zamknięte na kłódkę. Drugie –
poczekać spokojnie aż ktoś przyjdzie do kotłowni i wtedy chyłkiem się wymknąć
na zewnątrz.
Uświadomiłem sobie,
że w obecnym stanie przez gardło by mi nie przeszło wołanie o pomoc. Moja
sytuacja była wprawdzie zła, ale nie beznadziejna. Pozostało więc czekanie.
Musiałem przyczaić się w pobliżu drzwi wejściowych, tak by mnie wchodzący nie
zauważył, bo to prawdopodobnie zakończyłoby się przykrymi konsekwencjami. Gdybym
wiedział ile to czasu potrwa, to bym chyba jednak zdecydował się na poniżające
wołanie ,,ratunku”. Czekałem bardzo długo, wydawało mi się, że pół wieczności.
W międzyczasie rozgrzewałem się biegając wkoło pieców, doprowadziłem się do
jako takiego porządku, jak mogłem oczyściłem swoje ubranie, umyłem nawet nogi.
Wiedziałem, że jak wrócę do domu po tak długiej nieobecności, to będę
skrupulatnie przepytany.
Za dużo czasu upłynęło, żebym ,,opędził się” byle czym.
Musiałem wymyślić taką wersję, która uchroni mnie przed nieuchronnym. Czasu
wszak miałem pod dostatkiem. I jeszcze trochę. Niestety, żaden rewelacyjny
pomysł nie przychodził mi do głowy. Im więcej czasu mijało, tym mniej miałem
możliwości wymyślenia czegoś przekonującego. Mogłem powiedzieć prawdę, wtedy
podobno lania bym nie dostał. Ojciec zawsze nam powtarzał:
- Powiesz prawdę,
lania nie będzie.
Ale my mu nie
wierzyliśmy. I dostawaliśmy lanie. Za kłamanie. Ojciec, może nie był mistrzem
intelektu, ale zawsze bezbłędnie zgadywał kiedy kłamaliśmy.
Kiedy już utraciłem wszelką nadzieję, że ktokolwiek zjawi
się, by mnie uwolnić z tej beznadziejnej sytuacji usłyszałem dudniące głosy na
schodach. Serce zaczęło mi bić jak zwariowane, stałem przyczajony za winklem
czekając na rozwój wypadków. W końcu ciężkie, metalowe drzwi otworzyły się ze
zgrzytem i usłyszałem tubalny bas:
- Romek, jak ja bym
tego skurwysyna dorwał w swoje łapy, to bym mu giczoły z nerkami powyrywał.
Już po mnie pomyślałem – jakimś cudem dowiedzieli się, że tu
jestem. Wmurowało mnie w betonową posadzkę kotłowni. Po chwili zrozumiałem, ze
to nie o mnie chodziło, bo usłyszałem jak skierowali się na lewo, w stronę
schodów do pomieszczenia socjalnego. Na szczęście wchodzący nie zamknęli drzwi
na klucz. Nadzieja rozmiękczała paraliż przerażenia. Odczekałem jeszcze chwilę,
z całej siły naparłem na metalowe drzwi, a kiedy ustąpiły jak z katapulty
śmignąłem na górę. Nikt chyba jeszcze tak szybko nie pokonał tych stromych schodów.
Ze zdziwieniem
zauważyłem, że wcale nie jest tak późno jak mi się wydawało. Dopiero teraz
poczułem wilczy apetyt i nie obawiając się poważniejszych reperkusji wpadłem
jak burza do domu. Na wszelki wypadek, by uniknąć jakichkolwiek podejrzeń zdjąłem
z ręki bandaż. Apetyczne aromaty wskazywały jednoznacznie, że na obiad będzie
coś smacznego. Rodzice byli w kuchni. Gdy na mnie spojrzeli, to w ich oczach
zobaczyłem coś, co mi powiedziało, że zanim zasiądę do stołu, to czeka mnie coś
bardzo nieprzyjemnego.
- A gdzieś ty był ? –
z nutą enigmatycznego zdumienia zapytał ojciec.
- Aaaa, u kolegi –
odpowiedziałem wymijająco. – Obiad jest ?
- Hola, hola, nie
tak szybko – zmitygował mnie ojciec. – A co tam robiłeś?
- Graliśmy w piłkę –
odpowiedziałem rezolutnie.
- Na przodku ? –
zapytał z głupia frant ojciec.
- Co ?
- A w kotłowni nie
byłeś ? - dodał.
- A skądże znowu,
absolutnie.
- Więc będziesz
wiedział, za co dostajesz lanie – zakończył rozmowę i sumiennie wypełnił swój
ojcowski obowiązek. Skąd on do cholery to wiedział? To przecież niemożliwe. Istny
Sherlock Holmes - nie mogłem się nadziwić inkasując co mi należne. Jak skończył
i powiedział spokojnie:
- Idź się umyć.
Gdy dotarłem do lustra zrozumiałem. Zobaczyłem tam ,,Murzynka
Bambo” z dwiema jasnymi, pionowymi kreskami biegnącymi po policzkach.
Dlatego propozycja ,,Malina” była dla mnie
ryzykowna. Była też na tyle atrakcyjna, że nie zastanawiałem się długo i po
kilku minutach byliśmy już w kotłowni. Okazało się, że służbę tego wieczora ma
,,Żywiec”, do którego ,,Malin” zwracał się per ,,wujek”. Był jego sąsiadem, a
skąd ksywa to chyba tłumaczyć nie muszę. Był w dobrym humorze, po kilku swoich
ulubionych ,,browarkach”, poproszony pokazał nam całą kotłownię, wytłumaczył
działanie poszczególnych urządzeń, mogłem więc uzupełnić swoją wiedzę na temat
jej funkcjonowania. Pokazał nam jak się wrzuca do rozżarzonego pieca węgiel,
jak się rusztuje, jak wydobywa popiół i szlakę. A że byliśmy chętni do pomocy,
to pozwolił nam sprawdzić się jako pomocnicy. Wyszło to nam nie najgorzej, on
też był zadowolony, że nie musiał tego robić sam. Na koniec upiekliśmy w
popielniku ziemniaki, które smakowały prawie tak samo jak te pieczone w ognisku
i w ten oto sposób zrekompensowaliśmy sobie nieprzyjemny incydent z piwnicy
bloku vis a vis. Nawiązaliśmy też nową, interesującą znajomość, dzięki której
mogliśmy w bardzo ciekawy dla nas sposób spędzać niektóre jesienne i zimowe
wieczory. Dzięki znajomości z ,,Żywcem” poznaliśmy też innych palaczy. Nie
wszystkim podobało się towarzystwo małolatów, ale większość z nich była do nas
nastawiona przychylnie i pozwalała nam na przebywanie w kotłowni.
Incydent w
klubie-świetlicy, na pozór błahy i bez
znaczenia miał jednak swoje poważniejsze następstwa. Stosunki z ,,wojskowymi” uległy pogorszeniu,
a kotłownia stawała się powoli
wieczornym centrum rozrywkowym (w sezonie grzewczym). Ze swoimi zakamarkami,
tajemniczymi pomieszczeniami i olbrzymia kubaturą była idealnym miejscem do
zabawy w chowanego. Piec służył nam do przyrządzania różnych, coraz
wymyślniejszych potraw. Zaczęło się od pieczonych ziemniaków, potem były
pieczone kiełbaski, potem kradzione okolicznym gospodyniom kurczaki i kury. Raz
nawet upiekliśmy ukradzioną pewnemu kapitanowi gęś kruszejącą na parapecie jego
okna. Nie był to jednak szczyt kulinarnych możliwości i egzotyki w kategorii
,,potrawa z kotłowni”. Tu prym wiódł niejaki ,,Ynio”, który ustawił poprzeczkę
baardzo wysoko - w kotłowni, w której pracował (za rzeką) łabędzia ,,Kubusia”, wieloletniego
,,mieszkańca” orneckiego jeziora życia pozbawiwszy w piecu upiekł i skonsumował.
Komentarze
Prześlij komentarz