,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ XII SZLIFY ZAWODOWE
12
SZLIFY ZAWODOWE
SZLIFY ZAWODOWE
Wakacje,
podobnie jak wszystkie poprzednie przemknęły jak czarny rumak po prerii i
trzeba było zacząć dorośleć. A ja nie miałem do tego ani predyspozycji, ani
ochoty. Początek września 1972 roku na Warmii był jesienny i brzydki. Padał
deszcz, było zimno i nieprzyjemnie. Nie poprawiało to mego nastroju, wręcz
przeciwnie.
Do szkoły odwoził
mnie ojciec. Jechaliśmy autobusem (tory kolejowe zabrali ze sobą Ruscy wracając
z Berlina. Podobno, żeby je poniklować) nie rozmawiając po drodze wcale, bo nie było o czym. Gapiłem się
bezmyślnie w mijane ponure krajobrazy. Byłem przygnębiony i przestraszony, ale
nie wypadało mi się do tego przyznawać. Udawałem więc, że wszystko jest w
porządku.
Na apelu
rozpoczynającym nowy rok szkolny dyrektor powiedział między innymi, że
lidzbarskie technikum to szkoła z tradycjami, o jakie tradycje chodzi nie
wyjaśnił, ale wspomniał, że uczniowie obowiązkowo muszą nosić ciemne marynarki,
najlepiej garnitury, a dziewczęta ciemne spódnice.
Przytkało mnie. Nie
cierpiałem garnituru, kojarzyły mi się z przyciasną marynarką w której
przystąpiłem kiedyś do pierwszej świętej komunii.
Moja klasa liczyła
czterdzieści osób, była zdecydowanie sfeminizowana – dziewczyn było trzydzieści
pięć. Wszystkie wielkie, cycate. ,,Krew i mleko” - tak je scharakteryzował mój
nowy kolega z ławki Romek Worach. Był szczupły, drobnej budowy ciała, rudawy.
Nosił na pokaźnych rozmiarów nosie cienkie druciane okulary (jakby po dziadku).
Romek pochodził z
Lidzbarka, byliśmy jedynymi ,,mieszczuchami” w klasie, pozostali byli dziećmi okolicznych rolników
indywidualnych. Trafił do tej szkoły przez przypadek i nie miał zamiaru
długo grzać tu miejsca, co podkreślał
głośno przy każdej okazji. Wyrażał się o nowych koleżankach i kolegach bardzo
pogardliwie, ale tylko wtedy, gdy oni tego nie słyszeli. Nie podobało mi się
to, ale cóż miałem robić. Był moim jedynym kolegą.
Pozostali znali się
wcześniej i tworzyli swoje paczki. Byli silni, rośli, ja ze swoimi 151
centymetrami wzrostu byłem od nich niższy o ćwierć metra.
Romek też był
niższy, ale tylko od nich. Mnie wzrostem przewyższał o kilka centymetrów.
Za dziewczynami
jeszcze się nie rozglądałem, a nie posiadając aparycji amanta filmowego nie
byłem dla nich obiektem wzbudzającym jakiekolwiek zainteresowanie.
W internacie
zamieszkałem z chłopakami starszymi ode mnie o dwa lata. Tu dysproporcje były
jeszcze wyraźniejsze. Moi współlokatorzy byli prawie dorośli – chłopy ,,pod
wąsem”, ja byłem chudym, mizernym dzieciakiem.
Tak też mnie
traktowali – jak młodszego brata, jak zło konieczne. Nie okazywali swojej
wyższości, byli nawet koleżeńscy, ale tę koleżeńskość okazywali nader
powściągliwie.
Nie skupiałem się na nauce, nie miałem
motywacji. Po szkole czas spędzałem na czytaniu nie mając nic innego do roboty.
Z niecierpliwością oczekiwałem pierwszej wyjazdówki. W końcu się doczekałem.
Jak na ironię, w
czasie podróży zmieniła się pogoda i wjeżdżałem do mojej ukochanej Ornety letniej,
słonecznej, radosnej. Taka też była przez cały czas w moich wspomnieniach.
Wtedy to
postanowiłem, że zrezygnuję z nauki w technikum łąkarskim. Zrozumiałem, że to
nie dla mnie miejsce i nie mój czas. Mój
,,falstart” w dorosłe życie zaowocował żelaznym postanowieniem, że za żadne
skarby tego świata nie opuszczę już mego rodzinnego miasta.
Gdybym do tej szkoły
trafił rok później prawdopodobnie wszystko potoczyłoby się inaczej.
Wbrew pozorom miało
to dla mnie ogromne znaczenie (uświadomiłem to sobie po latach). Do tej pory,
to co miałem robić w dorosłym życiu było w sferze moich marzeń, może
głupiutkich, dziecinnych , ale było czymś co naprawdę chciałem robić. Teraz już
mi na tym nie zależało. Tak jakby moje dziecięce marzenia rozsypały się w proch
po zderzeniu z dorosłością. Tak naprawdę, to sam nie wiedziałem co robić, a
nikt mi w tym nawet nie próbował pomóc.
Podbudowany swoim
rewelacyjnym pomysłem szedłem do domu nastawiony optymistycznie. Ten nastrój
mnie nie opuszczał, ale musiałem skrzętnie go maskować przed rodzicami. Oni o
mojej decyzji mieli się dowiedzieć w
odpowiednim czasie. Musiałem ich do tego przygotować. Zanim zrezygnuję muszę najpierw znaleźć jakąś
inną szkołę, najlepiej w Ornecie, ewentualnie taką do której będę mógł stąd
dojeżdżać. Nie wyobrażałem sobie sytuacji, żebym nigdzie się nie uczył i
bezczynnie siedział w domu.
Zacząłem więc
narzekać: na poziom nauczania, na nauczycieli, na dokuczających kolegów, na
niesmaczne i niezdrowe jedzenie w internatowej stołówce i na wiele innych
rzeczy. Oczywiście robiłem to umiejętnie, kapałem moim sarkaniem oszczędnie,
ale konsekwentnie. Ze zbolałą miną, lekko drżącym niepewnością głosem
zapewniałem nieprzekonująco, że jakoś sobie radzę. Moje aktorskie zdolności
przydały się jak scyzoryk ,,Victorinoxa” na biwaku.
Liczyłem na to, że
mama w końcu ,,pęknie” i sama mi zaproponuje rezygnację. Musiałem tylko jeszcze
trochę ponarzekać.
Od Tadeusza dowiedziałem
się, że chodzi do szkoły w Ornecie, do Zespołu Szkół Zawodowych mieszczącym się
w przedwojennym budynku sądu, bo tu otwarto filię Państwowego Technikum Hodowlanego
mającej swoją siedzibę w Pieniężnie. Klasa liczy czternaście osób, z czego
dwanaście to dziewczyny – przeważnie z Ornety. Kilka pochodzi z okolicznych
wsi. Przedmiotów ogólnych uczą orneccy nauczyciele, zawodowych dojeżdżający z
Pieniężna.
Sprawiał wrażenia
bardzo zadowolonego, czego mu pozazdrościłem. Postanowiłem działać energiczniej
i stało się tak, jak zaplanowałem. Mama sama zaproponowała mi rezygnację i
zmianę szkoły.
*
Minęło kilka dni i
znów siedziałem w jednej ławce z Tadeuszem (jak w podstawówce). Była to
niestety pierwsza ławka, tuż przy biurku nauczycielskim. Tak podobno zażyczyli
sobie nauczyciele.
Żeby było zabawniej,
za moimi plecami siedział … ,,Łecker” !
Jak się tylko
dowiedział, że jest taka możliwość od razu zrezygnował z nauki wyplatania
kobiałek i malowania świątków i przeniósł się do Ornety.
Czwartym był ,,Biskup”
– syn dyrektora orneckiego banku. Toteż nosił się z dyrektorska. Jemu garnitur
nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie – rzadko chodził bez marynarki i białej
koszuli (na szczęście bez krawata).
Wysoki, szczupły,
zawsze wyprostowany, z dumnie uniesioną brodą (prawie jak Duce) – prezentował
się imponująco. Miał zawsze umyte, lśniące, kruczoczarne włosy i rozsiewał
wokół siebie woń drogiej wody kolońskiej. Czarne jak węgiel z Donbasu miał też
oczy, które mrużył w sposób charakterystyczny dla krótkowidzących.
Palił fajkę. Drogą –
z Pewexu. I drogi tytoń – ,,Amphorę”, również z Pewexu. Szesnastolatek!
Paczuszka takiego
tytoniu kosztowała tyle, ile zarabiał za dwie dniówki pracy robotnik.
To była poza.
Małpowana od starszego o kilka lat brata, który był wyjątkowym dupkiem. Tak
naprawdę Biskup był zwykłym dzieciuchem, w miarę inteligentnym, z niewysublimowanym
(a czasem wręcz furmańskim) poczuciem humoru.
Naszym wychowawcą
był sam dyrektor ZSZ. Wątpię, czy znał nazwiska wszystkich swoich szesnaściorga
wychowanków. Szybko przekonaliśmy się, że tworzymy wyjątkowy team, szybko też o
tym przekonali się nasi niektórzy nauczyciele. Jeśli do tej pory nie znali
znaczenia klątwy dotyczącej ich profesji - ,,A bodajbyś cudze dzieci uczył”- to
je poznali. Początki były niewinne – sondowaliśmy na ile możemy sobie pozwolić na
lekcjach z poszczególnymi belframi. Byli i tacy, z którymi nawet nie próbowaliśmy.
Na przykład pani od matematyki – żona naszego wychowawcy, drobnej budowy, ładna
kobietka. Bardzo dobra nauczycielka, gdyby uczyła mnie przez pięć lat, tyle
trwała nauka w technikum, to z powodzeniem mógłbym zdawać na politechnikę. Nikt
się nie ośmielił ,,bimbać” na jej lekcjach. Potrafiła umiejętnie prowadzić nas
przez meandry królowej nauk ze znawstwem i cierpliwością. Jej cierpliwość
kończyła się niestety, gdy któryś z uczniów, po kilkakrotnym wytłumaczeniu
nadal nie rozumiał. Pech chciał, że i u nas znalazła się taka jedna osoba – koleżanka
Tereska. Dziewczyna nie była zbyt lotna. To nie przypadek, że poszła do szkoły
rolniczej i nie jej wina, że matematyka ani w ząb nie wchodziła do jej ładnej
główki. Nasza ,,Matematyca” dostawała wtedy szału. Na jej szlachetnym obliczu
pojawiały się nabrzmiałe żyły, twarz stawała się szkaradna, baliśmy się, żeby
nie dostała jakiegoś wylewu, czy udaru, jej oczy prawie wypadały na zewnątrz, a
miotała przy tym takie epitety na biedną Tereskę, że słuchać było,,hadko”.
Potem padała zmęczona na swoje krzesło i było po lekcji. Długo dochodziła do
siebie. Z kłopotliwej sytuacji wybawiał nas dopiero dzwonek, który zawsze
dzwonił za późno.
Najbardziej
poszkodowana była dojeżdżająca z Pieniężna nauczycielka biologii – ,,Ptica” - żona
tamtejszego dyrektora szkoły Tadeusza Czajki. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy,
że w Pieniężnie jest ona postrachem wszystkich uczniów. Dla nas nie była żoną
dyrektora szkoły, tylko starszą, filigranową kobieciną o
południowoamerykańsko-azjatyckim typie urody. Miała ciemne, rzadkie włosy i przenikliwie świdrujące
czarne, małe oczka. Mówiła cichym, dziwnie modulowanym głosem, jakby
naśladowała profesora mniemanologii stosowanej Jana Tadeusza Stanisławskiego. Była
wymagająca, ale obiektywna. Jej ulubionym powiedzeniem było: ,,Ano sprawdźmy,
co z ciebie za ptica”? Używała go ilekroć chciała wysondować poziom czyjejś
wiedzy.
Sam nie wiem
dlaczego nasze pożałowania godne zachowanie kumulowało się na niej. Może
dlatego, że nie potrafiła się przed nami bronić? Prawdopodobnie w swojej karierze zawodowej
nigdy nie spotkała się z takimi postawami uczniów. Może sobie nawet nie
wyobrażała, że uczniowie potrafią być tak okrutni? Tak, okrutni. Bo to co robiliśmy było okrutne.
Tym bardziej, że niczym sobie na takie traktowanie nie zasłużyła. Ale to
uświadomiłem sobie wiele lat później. Nasze okrucieństwo polegało na tym, że ją
lekceważyliśmy. Jawnie. Dochodziło na przykład do takich sytuacji, kiedy
rozbawieni (bardzo łatwo wpadaliśmy w
tak zwaną ,,głupawkę” – czyli grupowe napady śmiechu nie do opanowania)
śmialiśmy się na całe gardło jej w twarz, a siedzieliśmy przecież w pierwszych
ławkach. Jej próby uspokojenia nas tylko dolewały oliwy do ognia. Biedna ,,Ptica”
była bezsilna w takich sytuacjach. Najczęściej wybiegała z klasy. Nie mściła
się na nas. Nie skarżyła prawdopodobnie nikomu, cierpiała w milczeniu. A my
byliśmy z siebie dumni. I zadowoleni.
Jeżeli chodzi o tak
zwane błędy młodości, to to był mój największy ,,błąd”. To, że to robiłem wraz
z moimi kolegami. To coś, czego nie
wybaczyłem sobie nigdy.
Pani Profesor,
bardzo Panią przepraszam za moje zachowanie. I za moich kolegów. Nie proszę o
wybaczenie, tylko przepraszam - szczerze i bardzo świadomie.
Z belframi - facetami nie próbowaliśmy
pogrywać. O jednym z nich grzech nie wspomnieć. Uczył nas fizyki i chemii. Łabuda
się nazywał. Mieliśmy z nim lekcje raz w tygodniu – w piątki, wyjątkowo po
południu i wyjątkowo w głównym gmachu, w jednym z wielkich pomieszczeń, które przed
wojną było salą rozpraw sądu grodzkiego. Dwie lekcje fizyki i trzy chemii.
Kończyliśmy o 21.15. Łabuda był szczupły,
wysoki, czarnowłosy, w piątkowe popołudnie miał już pokaźny zarost i wyglądał niechlujnie
z poluzowanym nonszalancko krawatem. Pierwsze lekcje przeprowadził w
standardowy sposób. Tłumaczył temat, dużo bazgrząc na tablicy, potem pytał, czy
rozumiemy? Jak potakiwaliśmy, to zadawał nam zadanie, które sprawdzał pod
koniec lekcji. Oceny wpisał do dziennika. Tak było ze trzy razy. Można było
ściągać, Łabudę to nie interesowało. Siadał sobie wygodnie na wielkim, starym krześle,
nogi wyciągał wygodnie umieszczając je na biurku. Wyjmował z kieszeni papierosy
i zapalniczkę. Przypalał sobie jednego i brał się za lekturę ,,kryminału”.
Kończył czytanie o 21.15.
Pracowaliśmy
,,zespołowo” – ja z Tadeuszem, ,,Biskup” z ,,Łeckerem”, a dziewczyny wszystkie
razem.
Oceny, które otrzymaliśmy na początku roku szkolnego były
ocenami na koniec roku. Potem nic już nam nie tłumaczył i nie rozliczał z ,,przerobionego
materiału”. Podawał tylko temat i oczekiwał jednego… Ciszy. Strasznie nie lubił, jak mu
przeszkadzano w trakcie czytania. Stawał się wtedy bardzo nieprzyjemny.
Okazało się, że,,Biskup”
posiada pokaźną kolekcję lektury będącej w kręgu zainteresowania naszego ,,pana
od fizyki i chemii” i w związku z powyższym w każde piątkowe popołudnie na jego
biurku oczekiwał pożądany tomik, lub dwa.
Nudziliśmy się przez
pięć godzin, trzeba było coś wykombinować. ,,Biskup” przyniósł z domu ,,Piatniki”
i zaczęliśmy grać w karty. Łabuda nic nie mówił. Ale co to za gra w karty w
milczeniu – to nie szachy. Przy pierwszej karcianej sprzeczce nie przerywając
lektury ,,Agatki” podszedł do nas, w milczeniu, po omacku pozbierał jedną ręką leżące
na ławce karty i rzucił je w kierunku kosza, stojącego w rogu klasy. Część kart
nawet wpadła do niego, reszta się rozsypała jak przy niechlujnym pasjansie. Łabuda
nawet nie popatrzył w tamtą stronę. Zasiadł na swoje miejsce, umieszczając nogi
tradycyjnie na biurku. Aluzję zrozumieliśmy. Już nie graliśmy w karty.
Któregoś piątkowego
popołudnia ,,Biskup postanowił” ,,sprawdzić” Łabudę. Podszedł więc po cichutku
do jego biurka i przyjmując postawę ,,lichą i durnowatą” patrzył spode łba, aż łaskawca
raczy na niego skierować swój władczy wzrok. Tak też się stało - przewracając
kartkę łypnął na zgiętego wpół Biskupa i zmarszczeniem brwi zapytał:
- ?
- Papierosów nam
zabrakło – powiedział przepraszającym szeptem ,,Biskup” – mogę wziąć trzy? –
pokazał wzrokiem paczkę ,,Carmenów”, leżącą przed nauczycielem.
Ten zerknął na swoje
papierosy, na zegar wiszący przy wyjściu z klasy, szybko przeliczył i niczym
Salomon odszepnął:
- Dwa. Ostatni raz.
Szczęśliwy ,,Biskup” sprawiał wrażenie jakby chciał go po
butach całować. Uśmiechnął się szeroko w podzięce i chyłkiem wycofał się sprzed
oblicza dobrodzieja.
Palacze postanowili iść zapalić. Ja, chociaż
nie paliłem od piątej klasy szkoły podstawowej postanowiłem iść z nimi. Co sam
będę siedział?
Wyszliśmy na zewnątrz budynku, pogoda była
wymarzona na spacer, więc zaproponowałem by przejść się nad jezioro. Tak też
zrobiliśmy. Postanowiliśmy wrócić dopiero za godzinę. Ciekawi byliśmy jak
zareaguje nasz ekstrawagancki belfer. Wcale nie zareagował. Albo udawał, albo
nie wiedział, że nie było nas tak długo. No to zaczęliśmy znikać na dłużej.
Średnia szkoła, to
czas wchodzenia w dorosłość. Można to robić na różne sposoby. Po powrocie do
Ornety zacząłem rosnąć jak wielkanocne ciasto, przestawałem być chuchrem.
Docenił to nasz
starszy kolega z Kwiatowej, kuzyn Tadeusza, który pewnego jesiennego popołudnia
zaprosił nas na piwo do ,,Ratuszowej” -
następczyni przedwojennego ,,Central
Hotelu” mieszczącego się w rynku, w sąsiedztwie kościoła katolickiego.
Krępowaliśmy się przed wejściem do lokalu, Kazik szybko rozwiał nasze wątpliwości i
obawy:
- Co się boicie? Ze
mną jesteście i nikt was nawet palcem nie tknie, jasne ?!
Nie tego się obawiałem.
Raczej tego, że mogę spotkać ojca, który lubił zachodzić tam na piwo.
Z duszą na ramieniu
wszedłem do zadymionego, dziwnie pachnącego dużego pomieszczenia. Jakby ktoś
papę palił.
Panował zgiełk jak w
ulu. Towarzystwo tu zebrane zdecydowanie do orneckich elit nie należało. Sami
faceci. Poubierani w wyświechtane garderoby, kufajki i ubrania robocze. Zewsząd
słychać było głośne rozmowy i pijacki rechot.
Kazik zaprowadził
nas do stolika w rogu i kazał usiąść wśród jego znajomych, sam poszedł do
bufetu.
Trochę się
przestraszyłem, bo ich facjaty, to nie były twarzyczki dobrotliwych wujaszków.
Byli wytatuowani, zarośnięci i rozmawiali ze sobą jakąś dziwną gwarą. Potem
dopiero dowiedziałem się, że to byli ,,ludzie”, a ich dziwna mowa, to grypsera.
Żaden z nich do nas się nie odzywał,
traktowali nas jak powietrze.
Po kilku minutach
wrócił Kazik niosąc w obu rękach po cztery wielkie kufle piwa. Zastanawiałem
się jak on to zrobił. Miał takie małe, prawie kobiece dłonie. On sam, mimo
niewielkiego wzrostu był przez swoich kolegów poważany. To się czuło.
Postawił piwo na
stole. Każdy z nich chwycił za kufel, więc i ja wziąłem swój. Byłem
podekscytowany nową dla mnie sytuacją. Znałem już smak piwa, ale nigdy jeszcze
nie wypiłem go tak dużo. Z tego podniecenia tak się przyssałem do kufla, że
wypiłem go do dna. Została tylko piana.
Nie uszło to uwagi
siedzących. Pokiwali z uznaniem głowami, a jeden z nich odezwał się nawet do
mnie:
- No nieźle małolat,
nieźle!
Po chwili zaszumiało
mi przyjemnie w głowie, tak samo jak po winie trzy lata temu i poczułem się
pewniej. Nawet coś powiedziałem i o dziwo moi współbiesiadnicy wysłuchali mnie
okazując jakieś tam zainteresowanie.
Potem jeden z nich
przyniósł z bufetu następne dwie garście piwa, dla nas również. Wypiłem jeszcze
i to, już wolniej niż poprzednie i poczułem, że mam już w czubie. Mrugnąłem do
Tadeusza i pokazałem wzrokiem drzwi. On też miał już dość wrażeń na dziś, więc
wstaliśmy, by podziękować, co zostało skwitowane przez jednego z siedzących:
- Małolaty spieszą
się na Gąskę Balbinkę.
Wszyscy wybuchli
serdecznym, perlistym śmiechem. Pożegnali się z nami uściskami dłoni, niektóre z
nich były jak uściski imadła i cudem tylko nie syknąłem z bólu.
To było moje
pierwsze spotkanie z tak zwanym elementem kryminogennym i pierwszy alkohol
wypity w publicznym lokalu. Nie miałem jeszcze piętnastu lat.
W szkole czas mijał
lekko, łatwo i przyjemnie. Poziom nauczania był mizerny, po lekcjach nawet nie
zaglądałem do zeszytów, czy podręczników. Bez problemów uzyskiwałem pozytywne
oceny ze wszystkich przedmiotów.
Plan zajęć był tak
ułożony, że mieliśmy sporo ,,okienek”, czyli wolnego między lekcjami. Na przykład
we wtorki mieliśmy najpierw cztery lekcje, potem dwa ,,okienka” i dwie lekcje z
,,Pticą”. Trzeba było jakoś wypełnić czas między lekcjami. Dziewczyny
przeważnie siedziały w klasie i zajmowały się marzeniami o książętach z bajek i
plotkami. Nas to nudziło, więc jak pogoda sprzyjała, to ,,uderzaliśmy w miasto”
jeśli nie sprzyjała – zabawialiśmy się grą w ciuciubabkę. Kto powiedział, że to
zabawa dla grzecznych dzieci ?
Klasa nasza mieściła
się w niewielkim pomieszczeniu, do którego docierało się labiryntem korytarzy.
Byliśmy więc odizolowani od reszty szkoły, prawdopodobnie nie wszyscy uczniowie
Zespołu Zasadniczych Szkół Zawodowych wiedzieli o naszym istnieniu. My nie
musieliśmy nosić żadnych mundurków szkolnych, ani tarcz na rękawach.
Nazywaliśmy siebie ,,sekcją specjalną”.
Do zabawy w
ciuciubabkę wybraliśmy ,,przełączkę” łączącą budynek dawnego sądu z
przybudówką, w której mieściła się nasza klasa. Korytarz miał kilkanaście
metrów długości i był szeroki na około trzy metry. Od gmachu szkoły oddzielały
go drzwi i niewielka sień. Wejście do korytarza było z boku. Były tam też trzy
okna z wnękami. Na czym polega zabawa w ciuciubabkę wszyscy chyba wiedzą.
Nasza zabawa była
nieco zmodyfikowana. Przede wszystkim nasz ciuciubabka nie miał zasłoniętych oczu.
Początkowo używaliśmy do szalika, ale zrezygnowaliśmy z niego. Dżentelmeńska
umowa zobowiązywała do zamknięcia oczu i niepodglądania. Otworzyć oczy można
było tylko po dojściu do końca korytarza, przy odwracaniu się, lub gdy goniący
złapał któregoś z uczestników zabawy. Wtedy następowała zamiana. Można było
chować się we wnękach okiennych i wspinać się po rurach centralnego ogrzewania,
które gęstą siecią oplatały korytarz. Nie muszę chyba wspominać, jak wyglądały
ściany po naszej ,,zabawie”.
Wszystko odbywało
się w całkowitej ciszy. Specjalnie na tę okazje przynosiliśmy ze sobą buty na miękkiej,
gumowej podeszwie. Każdy najmniejszy szmer, każdy najlżejszy odgłos był
podpowiedzią dla ciuciubabki. Wbrew pozorom wymagało to żelaznej kondycji i
maksymalnej koncentracji.
Wyglądało dziwacznie.
Na końcu korytarza stawał młodzieniec z zaciśniętymi powiekami, z szeroko
rozczapierzonymi rękoma i posuwając się kocimi ruchami niczym bramkarz piłki
ręcznej wykonujący ,,pajacyka” próbował kogoś złapać. Gdy mu się to
udawało, następowała zamiana. Trzech
młodzieńców, poruszając się również bezszelestnie usiłowało przedostać się za plecy
ciuciubabki, tak by ten ich nie złapał
zaganiając ,,w kozi róg”, czyli do końca korytarza.
Ciuciubabka musiał
też sprawdzać czy na rurach nie wisi któryś z uczestników gry.
Zabawa dostarczała
nam niesamowitej frajdy. Najzabawniej było, jak ciuciubabka zostawał
wyprowadzony w pole na początku korytarza. Uczestnicy zabawy dusili się ze
śmiechu za jego plecami, a ten nieszczęśnik machając łapami jak małpa przez
kilka minut młócił powietrze, próbując złapać kogoś, kogo tam nie było.
Na taką to sytuacje
trafiła pewnego razu ,,Ptica”. Niczego nieświadoma weszła na korytarz dźwigając
przywiezione z Pieniężna pomoce naukowe potrzebne do zajęć: oskubanego z pierzy
ptaka umieszczonego w formalinie, w prostokątnym słoju i dużą planszę zwiniętą
w rulon.
Stanęła w naprzeciwko
,,Biskupa”, który również niczego nieświadom tańczył przed nią z zamkniętymi
oczami jakiś dziwaczny taniec godowy, rozchełstany, spocony, w białej koszuli.
Nas stojących z tyłu
zamurowało. Widzieliśmy przerażenie na twarzy ,,Pticy” i zbliżającego się do
niej nieuchronnie, machającego łapami ,,Biskupa”. Gdy już miało dojść do
kontaktu, nauczycielka zdołała wydukać ze ściśniętego gardła:
- Co ty, co ty…
,,Biskup”
momentalnie otworzył oczy i trzeba przyznać, że nie stracił rezonu. Rozłożone
szeroko ręce złożył jak do modlitwy i zaproponował:
- Może pomóc?
Nie czekając na
odpowiedź wziął z jej rąk ciężki słój z
ptaszydłem, odwrócił się na pięcie i pospiesznie udał się do klasy. Ja wziąłem od niej rulon i podążyłem za nim. Za mną Tadeusz z ,,Łeckerem”.
Poruszaliśmy się szybko, ,,Ptica” została z tyłu.
Jeśli myślała, że to koniec wrażeń na dziś, to
była w wielkim błędzie. Dotarłem do klasy tuż za Biskupem, który tryumfalnie
uniósł nad głową słój i krzyknął do koleżanek:
- Patrzcie, patrzcie
co nam ,,Ptica” przywiozła!
Postawił ptaka na
biurku i zaczął mu się przyglądać. Na dziewczynach nie zrobiło to większego
wrażenia, widocznie temat ich pogaduszek był ciekawszy.
,,Biskup” wziął do
rąk preparat, potrząsnął słojem, potem obrócił go dnem do góry i ponownie
potrząsnął. No i stało się – odpadło wieczko od słoja, a cała formalina wraz ze
zwłokami nieszczęsnego ptaka wylądowały na biurku. Sflaczałe zwłoki wyglądały
żałośnie. Smród formaliny momentalnie uderzył w nozdrza. ,,Biskup” stał jak połowica
Lota z pustym słojem w dłoniach. Ja widząc co się stało, słusznie podejrzewając
problemy, niewiele myśląc zdzieliłem go w łeb papierowym rulonem. Jak na złość
rulon nie wytrzymał konfrontacji z jego twardą czaszką i pękł na dwie połówki.
Wszystko razem trwało okamgnienie.
W tym momencie w
drzwiach pojawiła się ,,Ptica”. Tylko na chwilę. Zbladła, jej małe oczy
rozszerzyły się w niemym okrzyku, odwróciła się i wybiegła z klasy. Już nie
wróciła.
Afera się z tego
zrobiła niesamowita, straszono nas wyrzuceniem ze szkoły, obniżeniem stopni ze
sprawowania i gniewem Bożym. Jakoś to przeżyliśmy, nie zabiło nas to, a jak nie
zabiło, to wzmocniło.
Zhardzieliśmy bardziej.
Posmakowało nam
piwo, zachwalaliśmy jego smak ,,Biskupowi” i ,,Łeckerowi”, namawiając ich na
spróbowanie. Nie musieliśmy za bardzo się starać. Aż im się oczy zaświeciły na tę
propozycję.
W najbliższy piątek urywając się z lekcji Łabudy
postanowiliśmy pójść na piwo.
W sąsiedztwie naszej
szkoły funkcjonowała pijalnia piwa. Było to tak zwane ,,akwarium” – pawilon z
metalowych kształtowników z dużymi oknami przypominającymi rzeczywiście
akwarium.
Wewnątrz była
metalowa lada z piramidą kufli do piwa, zlew z wodą do ich płukania, instalacja
do nalewania piwa, kilka stolików i kilkanaście metalowych krzeseł. Prostota i funkcjonalność.
Nie byliśmy pewni,
czy pani urzędująca za bufetem sprzeda nam piwo. Wprawdzie ,,Biskup” i ,,Łecker”
byli od nas starsi, ale również nie byli pełnoletni. Na szczęście nie był to
dzień wypłaty w miejscowych zakładach pracy. Wtedy panował tam taki tłok, że
lokal bardziej przypominał puszkę sardynek niż akwarium.
Najpoważniej
wyglądający ,,Biskup”, sztucznym basem zaordynował:
- Poproszę pani
kierowniczko cztery małe piwa - uśmiechnął się przy tym głupawo.
Ustaliliśmy, że na
początek bezpieczniej będzie poprosić o małe, niż o duże. Zdało to egzamin,
ładna pani, właścicielka pokaźnego koka również się uśmiechnęła pokazując
klawiaturę białych ząbków i z wyuczoną wprawą napełniła kufelki.
- Osiem
osiemdziesiąt – padło z ust ładnej pani.
,,Biskup” wsypał do jej dłoni, uzbrojonej w
trzy złote pierścionki odliczoną kwotę i ponownie głupawo się uśmiechając
zakończył transakcję:
- Bardzo dziękuję,
pani kierowniczko.
Wziąłem do ręki
śmieszny mały kufelek i niespiesznie wypiłem jego zawartość duszkiem. Bardzo mi
smakowało, tym bardziej, że za kilka minut miał się pojawić przyjemny szmerek w
mej głowie. Wierzchem dłoni otarłem wąsy z piany. Koledzy równie sprawnie poradzili
sobie ze złocistym napojem i białą pianą i po chwili opuściliśmy pijalnię.
Humory nam się
poprawiły, byłem z siebie dumny, wydawało mi się, że jestem taki dorosły. Po
krótkim spacerze wróciliśmy i tym razem zamówiliśmy już duże piwa. Nie było
żadnych problemów z ładną panią.
Od tej pory
kupowaliśmy u niej piwo bez żadnych problemów.
Wróciliśmy do klasy
w szampańskich humorach, Łabuda nawet jeśli się domyślił, że coś piliśmy słowem
o tym nie wspomniał. Był tradycyjnie pochłonięty lekturą.
Poczynaliśmy sobie
coraz śmielej. Wychodziliśmy na piwo w czasie przerw między lekcjami. Nie
upijaliśmy się – wypijaliśmy najwyżej dwa piwa. Nie rozsiadaliśmy się nigdy za
stołami – było to zbyt ryzykowny. Przez okno pijalni było widać naszą szkołę.
Do głównego wejścia było maksymalnie pięćdziesiąt metrów. Widzieliśmy
wszystkich, którzy tam wchodzą i stamtąd wychodzą. W pijalni czuliśmy się coraz
bardziej bezpiecznie.
Któregoś dnia
mieliśmy ,,okienko” a nie mieliśmy pieniędzy na piwo. Wtedy ,,Łecker” zaskoczył
nas śmiałą propozycją:
- A może napijemy
się samogonki?
- Czego ? – spytał
zainteresowany ,,Biskup”.
- Bimberku, siwuchy,
berbeluchy, księżycówy – recytował zacierając ręce Łecker.
- A masz? – zapytał
Tadeusz.
- Jakbym nie miał,
to bym nie proponował – obruszył się.
- A mocny chociaż ?
– dorzuciłem swoje, dając dowód wtajemniczenia.
- Spróbujesz, to
zobaczysz – odpowiedział z uśmieszkiem.
Grzech by było
odrzucić takie szczere zaproszenie, chociaż w mej pamięci tkwiła konfrontacja z
bimbrem i jej przykre konsekwencje. Udaliśmy się więc czym prędzej na
Olsztyńską, gdzie mieszkał ,,Łecker”. Poprosił nas, żebyśmy poczekali aż
sprawdzi, czy matki nie ma w domu. Z jego opowiadań wiedzieliśmy, kto w tej
rodzinie rozdaje karty. Po chwili pojawił się w oknie i machając ręką
zapraszał nas do siebie. Gdy weszliśmy
do środka, na stole stała już zagrycha. Poznałem
wędliny wędzone wileńską metodą. Jak ktoś raz coś takiego zje, nie zapomni tego
do końca życia. Podobnie jest z bimbrem.
Chłopcy się trochę
krygowali, gdy ,,gospodarz” napełnił kieliszki, więc dając dobry przykład
podniosłem kieliszek i wypiłem. Pamiętałem bimber pędzony przez Możejkę w
podwileńskich lasach, toteż umiejętnie przełknąłem zawartość kieliszka wypuszczając
nabrane przedtem powietrze. Szybko sięgnąłem po plaster szynki by
zneutralizować nieprzyjemny mikroklimat w jamie ustnej.
,,Biskup” i Tadeusz
po raz pierwszy zetknęli się z tym specyficznym trunkiem, toteż zakrztusili się
obaj natychmiast dając mnie i ,,Łeckerowi” powód do radosnego rechotania.
- A niech cię
chu…jaki mocny – zagadał w końcu załzawiony Tadeusz.
Po chwili i ,,Biskup”
doszedł do siebie i wszyscy śmialiśmy się zadowoleni. ,,Łecker” polał jeszcze
po kieliszeczku i schował butelkę na swoje miejsce kwitując:
- Lepiej niech stara
nie kapnie się, że ubyło, bo schowa tak, że nikt nie znajdzie.
Miał rację, dzięki
temu nieraz jeszcze skorzystaliśmy z jej zapasów.
Oczywiście nie
piliśmy codziennie, po pierwsze nie mieliśmy takiej potrzeby, po drugie to
kosztowało, a pieniędzy za wiele nie mieliśmy, mimo, że naszym kumplem był syn
dyrektora banku.
W naszym LO też była tradycja wychodzenia do pijalni tzw.akwarium.Stasiek H. i Zbyszek K. mieli potem duże kłopoty,ja chodziłem z kumplem z klasy "Niuńkiem" i Staśkiem ,Darkiem i"Szwabkiem"/wszyscy oni niestety już ś.p./
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o Tych, z Ornety, którzy są już po tamtej stronie, to lista jest tak obszerna, że wierzyć się nie chce. Zrobiłem kiedyś coś takiego i ... przeraziłem się. Po co nam wojna, po co zaraza.