,,Jak powstają twoje teksty? - Gdy mnie który zapyta...”
Mieczysław Łuksza
Bernard był
takim sobie zwykłym człowiekiem. Ani zbyt porządnym, ale też żadnym ,,marginalsem".
Żył jak inni, w mieście w którym się urodził. Tu dorastał, tu nawiązywał
przyjaźnie, przeżywał pierwsze, i drugie miłości, uczył się patriotyzmu
lokalnego od ojca, z którym od najmłodszych lat kibicował lokalnej drużynie piłki nożnej. Tu w kościele osiedlowym był ochrzczony,
tu przystąpił do pierwszej spowiedzi i pierwszej komunii. Potem na kilka lat
wyjechał, by zdobyć wykształcenie. Jako dobry patriota, choć nie to było
priorytetem, powrócił z dyplomem do swego ukochanego miasta, by tu pracować,
pomagać w jego rozwoju. Tu poznał swoją przyszłą żonę – Bożenkę, tu przyszły na
świat ich dzieci: Teodorek i Różyczka – urocze bliźnięta.
Ot, od biedy
można by rzec – statystyczny obywatel średniej wielkości państwa europejskiego.
Jednym znacząco wyróżniał się Bernard w masie sąsiadów z osiedla - stosunkiem
do Boga. Był niewierzący. Mimo tego, że urodził się w rodzinie katolickiej i do
trzydziestki był aktywnym parafianinem. Rodzice jego byli ludźmi religijnymi,
praktykującymi, choć nie ortodoksami. Taką łatkę można by przyszyć babce ze
strony ojca – Florii. Ta, na szczęście, jak często powtarza matka Bernarda -
została już powołana do grona aniołów, i znając jej pobożność, na pewno
bryluje, jeśli nie w pierwszym, to najdalej w drugim ich szeregu. ,,Na
szczęście" – to w kontekście zapatrywania się jej ukochanego wnuczka na
sprawy wiary. Nie musi też z tego powodu w grobie się przewracać, gdyż na
własną prośbę została skremowana.
Jak to się stało, że Bernard po tylu latach
bycia katolikiem przestał nim być?
Może wszystko zaczęło się, gdy wiele lat temu dowiedział
się, że parafianinem kiedyś nazywano człowieka bez ogłady, wykształcenia,
zacofanego, ograniczonego? Często zastanawiał się dlaczego zwierzchnicy
kościoła, znając znaczenie tego słowa zadbali jednak o to, że tak właśnie, nie
inaczej nazywają do dziś swoje ,,owieczki”. Na upartego można by się w tym
dopatrzyć nawet perfidii. A może to przez te ,,owieczki”?
Jak osiągnął wiek
chrystusowy przestał regularnie uczęszczać na msze z rodziną. Bożenka
początkowo namawiała go i prosiła, jej ,,co ludzie powiedzą?” odnosiło jednak
odwrotny skutek.
Tu musimy chwilę
się zatrzymać, by pochylić się nad owym -,,co ludzie powiedzą”? Otóż w
społeczności w której przyszło żyć Bożence i Bernardowi funkcjonował taki
nieoficjalny organ opiniotwórczy. Osiedle,
gdzie mieszkali rozciągało się dookoła dużego parku, w którego centrum
zasiadało ,,zacne gremium”. Była to grupka emerytów, którzy, bądź to z braku
zajęcia, lubo też pod wpływem jakiegoś trudnego do zinterpretowania społecznego
imperatywu poświęcali swój czas na analizę życia swoich sąsiadów. Nie
ograniczali się tylko do analizy – formowali wnioski, opinie, ,,przyszywali
łatki”, ganili, potępiali, rzadziej chwalili, czyli kolokwialnie rzecz ujmując:
,,obrabiali tyłki sąsiadom”. Początkowo traktowano ich pobłażliwie i z rezerwą.
Nazwali ich żartobliwie ,,Radą Starszych”. Nikt nawet nie zaprotestował, gdy
zaanektowali na własne potrzeby zadaszoną altanę na placu zabaw dla dzieci. Ot
– staruszkowie sobie siedzą, gwarzą i w spokoju radują się dobrodziejstwami w
trudzie wypracowanej emerytury. Szkody żadnej nie czynią. Tak było rzeczywiście
przez jakiś czas. Aż w końcu przestało się to podobać niektórym, szczególnie
tym, którym ,,te wstrętne dziady” psuły opinię ,,rozpuszczając ohydne plotki”.
Oczywiście, że były próby wyeksmitowania ich stamtąd, ktoś nawet wezwał
policję. Patrol się zjawił, a jakże ! Dwaj mundurowi podeszli do grupki
seniorów i zainteresowani obserwatorzy poukrywani w okolicznych krzakach już
zacierali dłonie, że przegonią dziadów na cztery wiatry. Gdzie tam ! Przywitali
się z nimi z szacunkiem, jak ze swoimi szefami, chwilę porozmawiali,
zasalutowali i … odmaszerowali. Pani, która ich wezwała pobiegła za nimi, by
zapytać, czemu nic nie zrobili. Panowie mundurowi spokojnie odrzekli, że nie
mieli podstaw: ci panowie nie zakłócali porządku publicznego, nie byli pod
wpływem alkoholu, nie zachowywali się obscenicznie. Dupa.
W końcu ludzie zaczęli się ich bać. Niektórzy rodzice zabronili
nawet dzieciom bawić się na placu zabaw.
Któż to zasiadał
pod oferującym przyjemny chłodek i schronienie przed deszczem dachem altany?
Nieformalnym szefem był Alojz Muleta – ongiś ważna persona w strukturach PZPR
(absolwent Uniwersytetu Marksistowsko-Leninowskiego), dziś – co nikogo nie
dziwi - członek Rady Parafialnej lokalnego kościoła. Jego dwaj ,,zastępcy”:
Marian Garczuk – były podoficer Ludowego Wojska Polskiego i Szczepan Dziąk –
podobno kiedyś był zakonnikiem, ale zrobił jakiejś dziewoi dziecko i opuścił
klasztorne mury. Konstanty Rumień był kiedyś dziennikarzyną w jakimś szmatławcu.
Ostatnim z ,,Rady Starszych” był Roch Szumilas – były taryfiarz, podobno kiedyś
pracował w bezpiece. Inni zaś twierdzili, że działał w wołomińskiej mafii.
Możecie wierzyć, lubo też nie, ale ci panowie wiedzieli
wszystko o wszystkich, nic się przed nimi nie ukryło na dłuższą metę. Skąd
czerpali informacje? Tego nikt nie wiedział. Aha, był jeszcze Romcio Podsiadło
– miejscowy przygłupek, który był chłopcem na posyłki zacnych seniorów.
Zasiadali pod
wspomnianym dachem wiosną i tkwili na swoich stanowiskach do pierwszych
przymrozków. Na czas zimy ,,zawieszali działalność”. Mieszkańcy osiedla mogli wtedy
odetchnąć z ulgą. Niestety, nie na długo. Im wiosna raczej nie kojarzyła się z
zapachem ,,szalonego zielonego bzu”.
Wróćmy jeszcze do
metamorfozy Bernarda. Jak już w jego świadomości zakiełkowało ziarnko
niepewności i wątpliwości, to zaczął coraz krytyczniej oceniać działalność
urzędników kościoła. Trudne to nie było, bo czego jak czego, ale powodów do
wyrzutów sumienia za popełnione w przeszłości ,,grzeszki” panowie w sutannach
mieli ho, ho! Teraźniejszość bardzo szybko tę listę uzupełniała.
W końcu Bernard
osiągnął etap: wierzę w Boga, nie wierzę w kościół. Trwał w tym przez jakiś
czas, ale taki status quo nie trwał zbyt długo. Warto zauważyć, że nikt go do
tego nie namawiał, wręcz przeciwnie. Szczególnie matka bolała nad jego decyzją.
Trochę na ten temat poczytał, wiele o tym myślał, więc trudno powiedzieć, że to
była decyzja nieprzemyślana, czy pochopna. Gdy zetknął się z siedmiostopniową
skalą
wiary i ateizmu zaproponowaną przez naukowca Richarda
Dawkinsa, to bez wątpliwości odnalazł siebie na poziomie szóstym: agnostyk de
facto ateista. Uważał, że nie wie na pewno, ale koncepcja Boga jest wysoce
nieprawdopodobna i żył z przeświadczeniem, że jest fałszywa. Sam nie wiedział,
jak do tego doszedł, ale wierzył, że podjął decyzję zgodnie ze swoim sumieniem.
Nie zrobił tego wbrew komukolwiek, ale też nie akceptował tego, że ktoś ma mu
to za złe. Uważał, że każdy człowiek ma prawo wierzyć w co chce, lub nie
wierzyć. Każdy ma też prawo do wątpliwości. On takich wątpliwości nie miał.
No dobrze, a co
,,Rada Starszych” miała do Bernarda? Jak to co? Przecież był odszczepieńcem !
Nie chodził do kościoła ! Owszem – żyjemy wprawdzie w kraju swobód
obywatelskich, mamy wolność słowa i wyznania, ale żeby się tak z tym
afiszować?!?
To wystarczyło, by wyrobić mu opinię ,,czarnej owcy”.
Ciągnęła się ona za Bernardem jak przysłowiowy smrodek za wojakiem. Niektórzy
sąsiedzi to nawet przestali mu odpowiadać na pozdrowienia. Dziwiło to Bernarda,
ale cóż mógł zrobić? Robił swoje. Przecież nikogo nie krzywdził. A może mu się
tak tylko wydawało?
*
Było czwartkowe
popołudnie. Bożenka z córką były na zakupach, Teodorek był na treningu. Bernard
rozkoszował się tym, co było mu dane bardzo rzadko – samotnością w domu (jak
Kevin – dowcipkował). W związku z powyższym puścił głośno ulubionych Kissów,
zaparzył sobie ulubioną kawę Jacobs i robił porządki w swojej kolekcji
komiksów. Było mu jak w siódmym niebie. Tak… niebie. Kiedy z pokoju syna
przenosił stos ,,Żbików” odruchowo spojrzał w duże, zabytkowe lustro wiszące w
przedpokoju. W tym momencie wszystkie komiksy wylądowały na podłodze, a Bernard
ni to odruchowo, ni z osłabienia pacnął na kolana. Okrągłe jak srebrniki oczy,
rozdziawione w bezdechu usta, włosy sterczące jakby były pod wysokim napięciem,
wyciągnięte w bezradnym geście ręce - były reakcją na to, co ujrzał w lustrze.
W końcu zamrugał oczami, licząc na to, że obraz widziany zniknie. Gdzie tam!
W ramach zwierciadła, pamiątki po ciotce Florii, tkwiła
postać: siwowłosy starzec, z długą, białą brodą, odziany w jasne powłóczyste
szaty. Oblicze miał szlachetne, rysy twarzy wzbudzały zaufanie, mądre oczy
patrzyły z lekkim rozbawieniem.
Gęste milczenie
zawisło, jak smog nad Błoniami…
W końcu Bernard otworzył usta i spróbował coś powiedzieć.
Niestety, nic z tego nie wyszło. Nie był w stanie.
Odezwał się natomiast starzec:
- Ja do ciebie
Bernardzie…
Głos miał przyjemny, dźwięczny, ciepły.
- Ja, ja, ja –
jąkał się Bernard jak jeden taki niby prezydent.
- Uspokój się
proszę i porozmawiaj ze mną – słowa wypowiedziane bardzo powoli rzeczywiście
uspokoiły nieco gospodarza, który nadal klęczał na parkiecie.
- Ale, kto Pan
jest? – wydukał w końcu.
- A jak myślisz?
– pytaniem odpowiedział przybysz.
- Pana tam nie
powinno być. I chyba nie ma. Obawiam się, że dzieje się ze mną coś niedobrego.
Chyba zwariowałem – Bernard wyraźnie odzyskiwał zdolność logicznego myślenia.
- Nie
zwariowałeś. Przede wszystkim wstań z kolan, wyłącz tych wyjców i przynieś tu
swoją kawę. Mnie też zaparz.
Bernard zerwał się z klęczek jak wyżeł sołtysa i skierował
się do kuchni.
- Żartowałem –
usłyszał za sobą – dziś już kawę piłem. Z Gabrielem.
Po chwili był w swoim gabinecie. Wyłączając muzykę zastanawiał
się gorączkowo, co ma zrobić? Dzwonić po pogotowie? Na policję? Do księdza? Czy
spieprzać stąd gdzie bądź?
- Nic tam nie
kombinuj. Zachowuj się jak dorosły mężczyzna – usłyszał z przedpokoju.
- Już, już jestem
– powiedział uspokajająco – słucham?
- Bernardzie?
Dlaczego przestałeś we mnie wierzyć? – padło jak crescendo z AK 47.
`Ówże przyssał się do swego kubka z kawą. Kawa zawsze
działała na niego stymulująco. Albo to psychoza, albo nie. Jeśli psychoza, to
niczym nie ryzykuję - dumał. Najwyżej zapną mi kaftanik długimi rękawkami. A
jeśli to jednak prawda, to już wystarczająco zrobiłem z siebie durnia. Muszę
się skupić i wykorzystać to spotkanie. Taki gość zjawia się baardzo rzadko. Z
tego, co wiem, to chyba dopiero druga Jego wizyta.
- Wiele przyczyn
na to się złożyło - odpowiedział wymijająco. Snadź dochodził do siebie.
- Myślisz, że po
taką odpowiedź fatygowałem się do ciebie? – w głosie starca usłyszał nutkę
rozczarowania.
- A jakiej
odpowiedzi oczekiwałeś? – Bernard aż się przestraszył swojej odwagi.
- Oho, nie
pomyliłem się jednak wybierając ciebie – usłyszał zadowolony.
- A czymże ja
zasłużyłem na takie wyróżnienie – co takiego zrobiłem, że Najwyższy fatyguje
się do mnie osobiście?
- Bernardzie,
twój tupet, a nawet bezczelność jest dla mnie czymś zaskakującym. A ja przecież
stworzyłem Was na swoje podobieństwo. Czyżbyście aż tak się zmienili przez te
kilka tysięcy lat?
- Przepraszam,
nie chciałem być taki obcesowy. Z drugiej zaś strony to podobieństwo, to chyba
nie jest aż tak krańcowo rozbieżne.
- Wyczuwam nutę
pretensji w twym głosie, może wal prosto z mostu, bez owijania w bawełnę.
Po takiej zachęcie Bernard wygarnął:
- Dlaczego, mimo,
że podobno jesteś wszechmocny pozwalasz, abyśmy tak cierpieli? Żeby ludzie tak nieludzko
znęcali się nad innymi? Dlaczego pozwalasz, by rodziły się kalekie dzieci?
Mógłbym tak długo!
Starzec spojrzał
na niego z wyrozumiałością, jak na niegrzecznego dzieciaka i spokojnie rzekł:
- Rozumiem twoje
wzburzenie, ale czyżbyś zapomniał, że dałem wam… wolną wolę.
- Zaraz, zaraz,
więc to co ci Twoi pośrednicy głoszą, to Twoje słowa? Przecież oni wszystko
przekręcają, czy ty tego nie widzisz?
- Bernardzie, –
usłyszał w odpowiedzi – u mnie nie ma taryfy ulgowej. Możesz mi wierzyć, lub
nie, ale wszyscy, powtórzę – wszyscy zostaniecie rozliczeni. Z tego co robicie
i z tego, czego nie robicie.
- To piekło
jednak istnieje??? – spytał przerażony Bernard.
- Bernardzie, rób
swoje. Będziemy na ciebie z Gabrielem czekać. Gwarantuję, że przypadniecie
sobie do gustu.
W tym momencie
zarechotał klucz w zamku i drzwi się otworzyły. Wróciły dziewczyny. Z lustra na
Bernarda gapił się tępym wzrokiem jego sobowtór.
- A co tu się
stało? Czemuś porozwalał te swoje kolorowanki? A tobie co się stało? Ducha
ujrzałeś? Co masz taką głupawą minę? – przywitała go ,,czule” jego połowica.
Bernard jak stał, tak stał, ani się poruszył. Dobrze, że
córka błyskawicznie przemknęła do swego pokoju, a Bożenka do kuchni. Dobrą
chwilę trwało, nim ponownie odzyskał kontrolę nad funkcjami motorycznymi swego
organizmu. Bezwiednie, byle jak, zbierał z podłogi swoje komiksy. Myślenie
jeszcze się nie włączyło. W końcu pojawiła się pierwsza jego oznaka – co
robić???
Przecież nie może
nikomu powiedzieć, że rozmawiał z Bogiem!!! Nikt by w to nie uwierzył, a jego
próby przekonania, że to jednak prawda ani chybi zawiodły by go do szpitala
psychiatrycznego, do sali bez klamek.
Ale przebiegły!!! Tak mnie załatwić!!! - wróciły też
emocje, czego dowodem była narastająca złość.
A ja naiwny myślałem, że jestem ten wybrany – drugi po
Mojżeszu… Ciekawe ile do tej pory osób odwiedził i ilu z nich po tych
odwiedzinach wylądowało w kaftanie bezpieczeństwa? Nie ze mną te numery!
Złość, jak szybko
się pojawiła, tak szybko znikła i Bernard zaczął odczuwać inny rodzaj napięcia.
Początkowo nie potrafił tego zinterpretować, czuł tylko, że nie jest to
nieprzyjemne i już po chwili wiedział, że to DUMA!!! Tak – był niesamowicie
dumny! Bóg mnie odwiedził! Rozmawiał ze mną! Teraz już wiem. Już nie muszę
błądzić.
Duma i radość nie trwały jednak zbyt długo. Pojawił się
żal. Żal, że nie może podzielić się tym z innymi. Że ma niezbity dowód na
istnienie Boga, a i tak nikt, dosłownie – NIKT mu nie uwierzy. Jaki cholerny
paradoks, pieprzony węzeł gordyjski. Jak, ja mam z tym żyć???
*
W niedzielne
popołudnie jak zwykle zebrała się ,,Rada Starszych”. Spotkanie zagaił Muleta:
- Panowie, nie
zgadniecie, kto był dzisiaj na sumie i przyjął komunię? Ten popieprzony,
niewierzący Bernard! I jak tu z takimi popaprańcami budować zdrowe, normalne
społeczeństwo?
Komentarze
Prześlij komentarz