Reminiscencje
Aromatyczne reminiscencje
,,Wysusza humory zimne, usuwa wiatry, wzmacnia
wątrobę, jest wybornym lekarstwem na puchlinę wodną i świerzb, odświeża serce,
uśmierza bóle żołądka. Jej napar zaleca się na przekrwienie oczu, szum w
uszach, katar, przeziębienie, czy fluksy z nosa” - tak Umberto Eco w ,,Wyspie
dnia poprzedniego” zachwala jej zalety z perspektywy XVII - wiecznych wywodów
naukowych.
Dziś - coś niecoś o jednej z moich
najstarszych pasji – o kawie.
Temat to bezpieczny, nie to co
polityka, czy też ... religia. O kawie można mówić wiele, a i tak tematu się
nie wyczerpie. Mimo, że towrzyszy nam od tysięcy lat, to jej historia ma wciąż
nowe odsłony i kto wie, czego to jeszcze ludzie z kawą, jako bohaterem nie
wymyślą.
Moja z nią znajomość zaczęła się gdy miałem
lat 12 - pierwsza wypita kawa. Pamiętam
to ze szczegółami, pamięcią charakterystyczną dla starzejących się ramoli, choć
nie tylko. To wtedy w 1969 roku po raz pierwszy spróbowałem tego wspaniałego
napoju. (Jeśli ktoś zainteresowany szczgółami – odsyłam do mojej powieści
zamieszczonej również na tym blogu).
Dużo wcześniej, bo około 1670 roku o kawie
pisał Jan Andrzej Morsztyn:
„W
Malcieśmy, pomnę, kosztowali kafy,
Trunku dla baszów, Murata, Mustafy
I co jest Turków, ale tak szkarady
Napój, jak brzydka trucizna i jady,
Co żadnej śliny nie puszcza na zęby,
Niech chrześcijańskiej nie plugawi gęby!” ..
Panu Andrzejowi snadź do gustu
nie przypadła. No cóż de gustibus, etc. Trudno też po takiej reklamie było jej
wróżyć świetlaną przyszłość. Tym bardziej, że przez Kościół Katolicki była
traktowana jako ,,napój szatana”. Światem jednak kierują moce trudne do
wyobrażenia i okiełznania.
Następny ważny rok: 1683 – słynna bitwa pod
Wiedniem z naszym, polskim udziałem. Trudno przecenić zasługi Wielkiego Wodza
Króla Jana III Sobieskiego, ale też grzechem byłoby nie docenić zasług innego
Polaka - przez wielu zapomnianego. Tak się nie godzi. Mało kto dziś pamięta, że
to dzięki niemu miliony ludzi doznają rozkoszy podniebienia przy kawiarnianych
stolikach. Kimże był ów bohater ? Bohater, bo miał swój udział w wielkim
zwycięstwie. To Jerzy Franciszek Kulczycki herbu Sas, dragon Kompanii Handlu
Wschodniego, tłumacz z tureckiego, który to w przebraniu janczara wkradł się w
szeregi wroga, by zdobyć cenne informacje, dzięki którym Wiedeńska Wiktoria
była możliwa. Każdy bohaterski czyn powinien być nagrodzony. Nie inaczej było i
tym razem.
Tu jednak pojawia się pewien dylemat. Są
dwie wersje wydarzeń: pierwsza, że Franciszek Kulczycki sam sobie wybrał kawę w
nagrodę. Druga to taka, że nie bardzo było wiadomo, co z takim kłopotliwym łupem
uczynić (podobno wtedy kawę uważano za karmę dla wielbłądów) i w końcu jej duże
ilości trafiły do naszego bohatera. Ówże wiedział, co tym fantem zrobić.
Otworzył we Wiedniu pierwszą kawiarnię i …poszło!
Kawa szybko zdobywała rzesze amatorów, oczywiście
tylko wśród osób ustawionych wysoko w hierarchii społecznej – zdecydowanie nie
był to napój dla maluczkich. Za to na dworach – ho, ho! 1811r - Adam
Mickiewicz ,,Pan Tadeusz”:
,,Takiej kawy jak w Polszcze
nie ma w żadnym kraju:
W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego
zwyczaju,
Jest do robienia kawy osobna
niewiasta.
Nazywa się kawiarka; ta
sprowadza z miasta,
Lub z wicin bierze ziarna w
najlepszym gatunku
I zna tajne sposoby gotowania
trunku,
Który ma czarność węgla,
przejrzystość bursztynu,
Zapach moki i gęstość
miodowego płynu”.
Tak więc współczesny
,,barista” to żaden nowy zawód, tylko powrót do przeszłości. Naszej
przeszłości. Zatem nie tylko Indian nauczyliśmy strzelać z łuku, a Francuzów
jeść widelcem.
A i kościół, a przynajmniej niektórzy z jego
hierarchów zdanie zmienili. ,,Jego niewielebna przewielebność” (sam siebie tak
przedstawiał) Charles Maurice de Talleyrand, biskup Autun, wielki kawy amator,
takie stawiał przed nią wymagania:
,,Kawa musi być gorąca jak
piekło, czarna jak diabeł, czysta jak anioł i słodka jak miłość”.
No, dobrze, zostawmy wielkie nazwiska i
wróćmy do mojej skromnej osoby i moich epizodów kawowych. Jak już przeszedłem
inicjację jako nastolatek, to wiedziałem czym kawa jest i do czego służy. Nie
znaczy to, że stałem się od razu kawoszem. Piłem ją bardzo rzadko, tylko z
okazji ważniejszych uroczystości rodzinnych, a to co mi imponowało, to to, że
moja rodzina aprobowała taki status quo. Nie przypominam sobie, żeby inni
małolaci, moi kuzyni cieszyli się takimi względami przy stole.
Mijały lata, doroślałem, z czasem zacząłem
gustować w innych napitkach, ale po latach z nich zrezygnowałem i wróciłem do
mojej ,,pierwszej miłości”. Była końcówka lat 80-tych.
Piciu kawy, herbaty, czy innego egzotycznego
napoju towarzyszy zawsze jakieś mniej, czy bardziej wyrafinowane ,,misterium”.
Wtedy u nas, w naszych domach piło się kawę parzoną ,,po barbarzyńsku”*, czyli
dwie czubate łyżeczki w elektrycznym młynku zmielonej kawy zalane wrzątkiem z
czajnika. Najczęściej w szklance z cienkiego szkła, w nieco lepszym wydaniu
podanej na szklanym spodeczku. Ten spodeczek był używany jako przykrywka –
,,żeby kawa się lepiej zaparzyła”. W eleganckim wydaniu: szklanka umieszczona w
aluminiowym, pozłotą pomalowanym ,,koszyczku”z uchwytem, co by sobie gorącym
napojem delikatnych rączek nie poparzyć. Najciekawszym momentem w swoistej
celebrze był ten, kiedy cukier wsypany na warstwę kożucha z niedoparzonej kawy
przedostawał się pod wpływem grawitacji na dno (mała apokalipsa w szklance). Może
tej tradycji hołdowałbym dłużej, ale coraz bardziej przeszkadzały mi fusy w
gębie.
W międzyczasie zmieniłem swój adres i
wylądowałem w Krakowie. Tu odkryłem Bar Kawowy Rio przy Św. Jana, a w nim kawę
z expresu. Trzy były w ofercie: czarna, z płynną i z bitą. Prawdziwi Ryjowcy
pili jeno czarną. Nie będę Was utwierdzał, że i ja byłem jednym z nich, ale
często w lokalu tym bywałem. Skutecznie przełamywałem lody między inteligencją
krakowską, artystyczną bohemą, a młodym
przedstawicielem klasy robotniczej, bo takowym wówczas się jawiłem. Zapewniam
Was, że dialog taki był możliwy, a
mocna, aromatyczna kawa w znacznym stopniu go ułatwiała. Śmiem
twierdzić, że skuteczniej niż napoje alkoholowe.
Z ,,Rio” wiąże się jeszcze
jedno moje wspomnienie, myślę, że warte utrwalenia. Jako że w lokalu tym główną
klientelę stanowili przedstawiciele kultury - wszelkiej maści, to zdarzało się,
że prezentowali tam swoje prace. Nie tylko Andrzej Mleczko. Któregoś letniego
popołudnia zawitałem tam z moim kumplem Błażejem. Był to młody chłopak, rodem
ze Szczebrzeszyna (tak, tak – ze Szczebrzeszyna), i tak jak ja szukał swego
miejsca w życiu. A że był intelgentny, błyskotliwy i dowcipny szybko
znaleźliśmy wspólny język i dużo czasu razem spędzaliśmy. Dzięki niemu poznałem
między innymi przyszłego ,,Chrystusa polskiego szołbiznesu”, niejakiego
Maleńczuka, który hodował wilka przesiadując na bruku krakowskiego Starego
Miasta, pobrzękując na gitarze. Ale ,,wróćmy do adremu”. Jak wspomniałem, było
to latem, dzień był wyjątkowo upalny. Wynalazek – klimatyzacja - jeszcze do naszego kraju nie dotarł i w
,,Rio”było jak w piekarniku, a po
krakowsku – jak w szabaśniku. Aktualnie w lokalu swoje prace prezentował jakiś
artysta, przepraszam, ale nazwiska nie pamiętam. Były to kompozycje przestrzenne
wykonane z solidnych metalowych elementów osadzonych w blokach betonu jako
podstawie. Podstawa była śnieżnobiała, a metalowe elementy przeróżnych
kształtów – kruczoczarne. Pewien nie jestem, ale gdyby dokładnie poszukać, to
być może i słynne treblinki - jako element twórczy też by tam się znalazły.
Dowodem na to, że sztuka może
być użytkowa był fakt, że jeden z eksponatów – wielki resor zatopiony w
betonowym sześcianie ustawiony przy drzwiach zapobiegał ich zamknięciu. Dzięki
temu, ci co siedzieli w środku mogli mieć choć złudzenie, że lokal jest
wietrzony.
Wchodząc zażartowałem, że
bardzo mi się to dzieło podoba. Perorowałem Błażejowi, że forma, choć prosta,
to na pewno nie prostacka. Że zadziwia pełna harmonia między stalą i betonem,
że nie razi. Że sprawia wrażenie lekkości, że takie to futurystyczne i tak
dalej, i tak dalej. Błażej, z powagą godną Wernyhory, wysłuchiwał mnie z uwagą
i dostojnie, acz oszczędnie potakiwał głową. Gdy skończyłem poszliśmy na kawę.
Byłem wtedy młodym żonkosiem, więc musiałem oszczędnie gospodarować czasem - po
szybkim wypiciu kawy pożegnaliśmy się.
Dzień ten zakończył się tak
jak kończą się prawie wszystkie upalne dni – upalnym wieczorem. Mieszkaliśmy
wówczas na Widoku, na obrzeżach Krakowa i byliśmy już w łóżku, gdy zabarabanił
dzwonek u drzwi. Tradycyjne:
- A kogo tam diabli po nocach... i poszedłem
sprawdzić. Zerknąłem przez judasza – nikogo nie ma. Otworzyłem drzwi, żeby
sprawdzić i … co ujrzałem?
Oczywiście – stalowy resor w
betonowym bloku... Ledwo to cholerstwo wtargałem do domu. Służyło nam jako
stojak na parasole.
Nadmienić pragnę, że z konsekwencją graniczącą z uporem propagowałem zwyczaj picia kawy wśród przedstawicieli proletariatu w Hucie im. Lenina. Tam bowiem moje burzliwe losy mnie rzuciły. Szło mi to jak po przysłowiowej grudzie, a nawet jeszcze gorzej. Hutnicy raczący się lurowatą herbatką z termosów dostarczanych na przerwę śniadaniową z nutą wyższości, a nawet politowaniem spoglądali na moje próby spopularyzowania kawy dla mas. Nie ustawałem w wysiłkach, bo nie tylko krople wody drążą skałę. W końcu i jej krople zrobiły swoje i kawa pojawiła się w fabrycznych stołówkach, warsztatach i na placach budów. Oczywiście, że to nie moja zasługa, bo tak naprawdę to gówno mnie obchodziło, co piją inni robole, ja piłem kawę, bo mi smakowała.
Na początku lat 90-tych w moim piciu kawy
nastąpił przełom. W Ornecie, na wakacjach - dzięki mojemu kumplowi Pieci, który
pewnego letniego dnia prawie zmusił mnie do wypicia kawy rozpuszczalnej, której
do tej pory skutecznie unikałem. Ktoś spyta:
- Czemu?
Ano
było to tak: jak wyjeżdżałem do Krakowa, to mama podarowała mi na drogę słoik z
brazylijską kawą instant (rozpuszczalną) kupioną w Gdańsku za niemałe
pieniądze. Po zadomowieniu się w hotelu robotniczym przypomniałem sobie o niej
i poczęstowałem moich kolegów z pokoju. Pojęcia nie miałem ile takiej kawy
sypie się na szklankę. Żeby nie wyjść ,,na Krakusa” wsypałem po dwiełyżeczki, a
po namyśle dosypałem jeszcze po jednej. Reszty możecie się domyśleć. Dlatego do
tej pory nie piłem kawy rozpuszczalnej.
Tym
razem okazało się, że da się to pić! I to w dużych ilościach! Pod warunkiem,
że wsypie się łyżeczkę na szklankę. Tego dnia, który zakończył się parę godzin
po północy wypiłem osiem kaw bez żadnych nieprzyjemnych konsekwencji. Gwoli
wyjaśnienia – wypicie czterech ,,plujek” owocowało wewnętrznym roztrzęsieniem i
tremorami rąk łudząco przypominającymi intensywny zespół abstynencyjny. A tu
nic, jakby trzeba było wypiłbym i dziewiątą.
Był
dodatkowy plus takiego rozwiązania – nie było fusów. Nie było plucia!
Wróciłem
do Krakowa i natychmiast udałem się do spożywczaka po kawę rozpuszczalną.
Rozglądałem się po półkach i wzrok mój przykuła kawa ,,Rio” w bardzo
atrakcyjnej cenie, w dużej puszce. Nazwa mnie zwiodła, bo kojarzyła się z
Ryjowcami. Zapomniałem, że tanie mięso – psy jedzą. Popijałem więc ten napój i
nawet wydawało mi się, że mi to smakuje. Do czasu.
Któregoś
dnia odwiedził mnie kolega-sąsiad Bruks. Zażyczył sobie kawy. Gość w dom, Bóg w
dom. Narychtowałem mu mego specjału, zgodnie z jego preferencjami - mleka mu
dolałem, ten spróbował i ... skrzywił się:
- A
coś ty mi tu kurła zaordynował? Co to za syf ???
Tak,
Bruks potrafił być bezpośredni. Mną wstrząsło: moja kawa – syf ???
-
Jaki syf ??? To kawa ,,Rio”! - odrzekłem oburzony, odzyskawszy mowę.
-
Chłopie! To do kawy nawet niepodobne.
Bezceremonialnie
wylał zawartość kubka do zlewu i powiedział:
- Poczekaj chwilkę, pokażę ci co to jest prawdziwa kawa - i wyszedł.
Jego rodzice byli lekarzami, więc tego towaru w ich rodzinie nie brakowało. Kawa, obok alkoholu była najpopularniejszym środkiem wyrażania wdzięczności. Niebawem wrócił dzierżąc w dłoniach dwa słoiki neski:
- Teraz możemy się kawy napić.
Rzeczywiście – musiałem mu przyznać rację. To było zupełnie coś innego. W smaku, zapachu i w ogóle. Przerzuciłem się więc na neskę.
Mówią – lepsze jest wrogiem dobrego. Tak było i tym razem. Zaczęło się nowe milenium, w moim życiu też nastąpiły zmiany. Porzuciłem klasę robotniczą, porzuciłem drobny handel (przez jakiś czas prowadziłem w Krakowie przy ulicy Rogatka 5. Sklep wędkarsko - zoologiczny pod nazwą - oczywiście - ,,Orneta”) i zacząłem zdobywać szlify terapeuty uzależnień. Wiązało się to z częstymi wyjazdami do Warszawy. Podczas jednego z takich wyjazdów tak się złożyło, że ani ja, ani mój sympatyczny kolega Serafino, który dzielił ze mną trudy tych wyjazdów, nie zdążyliśmy rano wypić kawy. Nie zrobiliśmy tego przed zajęciami, bo omal się nie spóźniliśmy. Czekaliśmy więc na przerwę. Czekanie się przedłużało, a rosła chęć na kawę. Rosła cholernie. W końcu doczekaliśmy się. Okazało się, że żaden z nas kawy ze sobą tym razem nie zabrał. Trzeba się więc było udać na zakupy. Tak też uczyniliśmy. Przy sklepowych półkach pojawił się mały dylemat: jaką kawę kupić?
Prawie
zdecydowani byliśmy na neskę i wtedy zaproponowałem, że może to nasze cierpliwe
czekanie warto nagrodzić czymś wyjątkowym. Serafino zaaprobował pomysł i po
rozpatrzeniu wszelkich za i przeciw wybraliśmy zielonego Jacobsa. Jak już
dotarliśmy do siebie, to jęzory nam wisiały prawie do pasa. A jak już sobie
zrobiliśmy kawy ... to – klękajcie narody. Nie wiem, czy Wy, ale ja mam w
pamięci kilka takich zdarzeń związanych z konsumpcją kawy, które zapamiętam
prawdopodobnie do końca, i kiedy w ostatnich chwilach całe moje życie przeleci
mi przed oczami, to na pewno w tych obrazach będą te momenty. To była wspaniała
kawa. Do tego stopnia, że wypiliśmy po trzy. I niech mi nikt nie pieprzy
głupot, że ,,rozpucha” to surogat kawy, że to sama chemia.
Do
wiadomości dla dyletantów i tych, co chcieliby wiedzieć: jak powstaje kawa
rozpuszczalna?
Pierwszy
etap to zaparzenie bardzo intensywnej kawy w maksymalnym stężeniu – prawie
roztwór nasycony. Następnie przepuszcza się ją przez bardzo gęste sito, by
całkowicie pozbyć się fusów. Następny etap to zmrożenie w bardzo niskiej
temperaturze. Kolejny etap: skruszenie bryły lodu do formatu małych grudek i
natychmiastowe przepuszczenie ich przez strumień bardzo gorącego powietrza. Proces ten zwie się liofilizacją. Otrzymuje
się gotowy produkt – bardzo higroskopijne kawałeczki kawy, które zalane wodą
tworzą gotową do picia kawusię. Jeśli jest zrobiona z wysokiej jakości ziaren
kawy – będzie smaczna. Jeśli z gorszego ziarna, to ...
Jak
więc mogliście się przekonać – nie ma tu żadnej chemii. Jest tylko fizyka. I
nie słuchajcie już durniów, którzy będą Wam bajer wciskać.
Rozpuszczalny
Jacobs tak mi posmakował, że był moim numerem jeden przez kilkanaście lat.
Do
momentu, kiedy to w Egipcie, w bardzo egzotycznej kawiarni w Sharm El Sheikh,
mieszczącej się na tarasach na zboczu klifu, przy dźwiękach egzotycznej,
czarodziejskiej muzyki postawiono mi pod nos kawę w dżezwie, zaparzoną w
tradycyjny, od wieków nie zmieniany sposób. Nazajutrz na suku zakupiłem swoją
pierwszą dżezwę (naczynko do parzenia kawy po arabsku, turecku). Dziś mam ich w
swoim zbiorze ponad 50 – z całego świata. Chyba jestem jedynym ich
kolekcjonerem w Polsce (będę wdzięczny gdy ktoś mnie wyprowadzi z błędu).
Od prawie dwudziestu lat
jestem amatorem, animatorem, propagatorem takiego konsumowania kawy. Powiem Wam
coś ciekawego – poczęstowałem ,,moją” kawą kilkaset osób i …ŻADNA z nich nie
powiedziała, że taka kawa jej nie smakuje. Mimo faktu, że jest bardzo słodka. A
częstowałem nią również i takie osoby, które słodkiej kawy podobno ,,do ust nie
biorą”. One też ją chwaliły.
Moi znajomi wiedzą doskonale,
że szczególnie latem, nigdzie się nie ruszam bez mojej walizeczki, w której
jest wszystko co niezbędne do sporządzenia cudownego napoju . Łącznie z filigranowymi,
porcelanowymi filiżaneczkami. Są i tacy, którzy na mój widok zamiast powitania
pytają zaniepokojeni:
- A
kawę masz?
Przyznam szczerze – takie
powitania lubię najbardziej.
Na zakończenie mojego przydługiego wywodu krótkie resume:
Według mnie trzy czynniki mają
znaczenie przy piciu kawy:
- Gdzie ją pijesz.
Miejsce w którym to robisz
powinno być przyjazne. Powinieneś tam dobrze się czuć. Ja uwielbiam pić kawę na
łonie natury. Najchętniej w jakichś ciekawych miejscach.
- Z kim ją pijesz.
Jeśli najlepiej się czujesz
sam, czy sama w towarzystwie kawy, to żadne inne osoby nie są ci do tego
potrzebne. Ja wolę to robić z innymi. Najchętniej z osobami, które lubię.
- Jaką kawę pijesz.
Podobno wielkość nie ma
znaczenia. Natomiast jakość konsumowanej kawy znaczenie ma. Nie musi to być
najlepsza kawa na świecie ( Jamaica Mountain Blue – piłem. Rzeczywiście jest
najlepsza). Nie musi to być najdroższa kawa na świecie ( Kopi Luwak – piłem,
rzeczywiście jest najdroższa), ale przede wszystkim powinna Tobie smakować.
Nawet jak to będzie nasza, polska ,,żużluwa”. Możesz ją pić do końca życia –
twój wybór. A może jednak warto trochę się postarać, poeksperymentować i poszukać ,,czegoś lepszego”?
Jak szybko kawa stała się popularna pisze Kitowicz w swoim Opisie obyczajów za Augusta lll. Może cytat
OdpowiedzUsuń" Póki nie była znajoma kawa,biała płeć dystyngowana na ranny posiłek używała polewki robionej z piwa, wina, cukru, jajec, szafranu albo cynamonu. Ale za to po poleweczce jejmoście przechodziły się do apteczki i tam wódeczką mdlącą poleweczkę zakrapiając, po troszę się gorzałką rozpajały i na rozmaite jędze, dziwaczki, chimeryczki, nareszcie na pijaczki ogniste wychodziły. Których defektów rozumu że kawa nie sprawuje, chwalić ją stąd należy i dzięki oddawać temu kto ją sprowadził, albowiem ona nie tylko białą płeć, ale też i wielu mężczyzn od gorzałki, niszczącej zdrowie i rozum, zachowała." O niezbędności kawy jeszcze jeden fragment
"Ledwo który otworzył oczy, zaraz mu do łóżka niesiono kawę; bo było uprzedzenie od doktorów zatwierdzone, że wstawać z łóżka na czczo, a jeszcze bardziej wychodzić tak na wiatr, jest niezdrowo. Dlatego Panie nabożne, kiedy miały przyjmować komunią, spieszyły się do niej jak najraniej, a po przyjętej jeszcze spieszniej powracały do domu, gotowe wyprać po pysku sługę jeżeliby za wstąpieniem w próg kawy gotowej nie zastały."
I coś perwersyjnego w tej używce jest bo jak mogła smakować i tyle lat zostać miło w pamięci kawa pita w palarni przy toalecie na Vc.
Interesujący jest też " szabaśnik" to żydowskie ślady, tak się mówiło. Pod Szczecinem spotkałem się z określeniem " dochówka " też ma sens.
Na pisanie o Rio miejsca by brakło, dziękuję tylko za uruchomienie wspomnień.
Pozdrawiam .