Uśmiech losu. Szyderczy
Mieczysław Łuksza
Dom na Mazurach nabyłem przez przypadek. Podczas spotkania po latach
kumpel z lat młodzieńczych napomknął, że ma już dość życia na zadupiu i
najchętniej przeniósłby się na stare lata do miasta. Byliśmy po dobrej wódce,
więc ja mu na to, że chęcią się z nim zamienię, bo ja z kolei mam już dość
życia w wielkim mieście i na stare lata chętnie przeniósłbym się gdzieś na
ubocze życia, gdzie czas płynie wolniej i śpiew ptaków słychać.
Gdy kilka dni po spotkaniu zadzwonił do mnie, by dogadać szczegóły
transakcji nie bardzo umiałem wycofać się z obietnicy i po krótkich, owocnych
targach stałem się właścicielem stylowego domu nad jeziorem, tuż przy starym
sosnowym lesie.
Chyba dobrze się stało, bo
zwolniłem tempo życia, nigdzie nie musiałem się spieszyć i przede wszystkim …
miałem więcej czasu na to, co w życiu lubię robić najbardziej – na pisanie.
Właściwie to tylko pisałem. Resztę czynności niezbędnych do mojej
egzystencji wykonywałem w przerwach.
,,Rybaka” zauważyłem już pierwszego dnia. Siedział z wędką w zeschniętych szuwarach po
drugiej stronie jeziora, tam, gdzie podobno było trzęsawisko. Może i nie
zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie fakt, że był początek marca, a tego dnia
pogoda była pod psem i wędkowanie w takich warunkach niewątpliwie do przyjemności
nie należało. Siedział tam aż do zmierzchu. Nazajutrz pogoda była jeszcze
gorsza, mimo tego, gdy wczesnym rankiem usiadłem z kawą przy biurku, on już
tkwił w tym samym miejscu. Tkwił – to bardzo dobre określenie. I następnego
dnia, i następnego. Złapałem się na tym, że specjalnie przerywałem pisanie,
żeby sprawdzić, czy Rybak jest na swoim
miejscu. Intrygował mnie coraz bardziej.
Wiosna minęła, zaczęło się
piękne mazurskie lato a ja pisałem i obserwowałem. Tak się na tym zafiksowałem,
że kupiłem nawet w sklepie myśliwskim solidną lornetkę, by go lepiej widzieć.
Siedział tam niczym tajemniczy posąg, skupiony na łowieniu, jakby to była
najważniejsza czynność w życiu. Poruszał się tylko przy odpalaniu papierosa od papierosa.
Dziennie wypalał ich ogromne ilości. Żadnej ryby nie złowił, no chyba, że fakt
ten przegapiłem, choć to mało prawdopodobne,
bo moja obserwacja zamieniła się w śledzenie. Na moim biurku pojawił się
teleskop, gdyż ręce mi odpadały od podtrzymywania ciężkiej lornetki. Teraz to
było moje główne zajęcie. Pisałem tylko w przerwach. Zresztą; szło mi coraz gorzej, nie potrafiłem się
skupić. Mój wzrok uciekał na drugą stronę jeziora, a myśli biegły za nim.
Postanowiłem z tym skończyć, bo obawiałem się, że jak tak dalej pójdzie,
to niebawem wyląduję w domu bez klamek. Rankiem, była to lipcowa sobota, wziąłem
z lodówki pół litra, dwa kieliszki, coś na ząb, spakowałem to do koszyka i
ruszyłem na drugą stronę jeziora. Dobrze, że od trzech tygodni trwała susza i
odnalazłem ścieżkę, która zaprowadziła mnie wprost na stanowisko mego Rybaka.
Różnie zachowują się mieszkańcy Mazur, ale chyba nie ma takiego, który
odmówiłby poczęstunku. Na to liczyłem. Gdy mnie usłyszał, odwrócił się i po raz
pierwszy ujrzałem jego twarz z bliska. Tak jak się domyślałem, nie był młody – musiał mieć koło
siedemdziesiątki. Jeśli był niezadowolony z wizyty, nie okazał tego.
- Dzień dobry – zagaiłem. – Przepraszam, że przeszkadzam. Jeśli moje towarzystwo panu
wadzi, proszę powiedzieć. Wyniosę się raz-dwa.
Mówiąc to machnąłem mu przed nosem
zawartością mojego koszyka. Szyjka półlitrówki wychylała się wyraźnie poza
krawędź.
- Dzień dobry. Ani to moje jezioro, ani pana – odpowiedział. – Pan to
chyba ten pisarz, co to na skraju lasu mieszka? Siadaj pan, odsapnij.
Wskazał na leżące pniaki. Skwapliwie
skorzystałem z zaproszenia i zapytałem:
- Wódeczki się pan napije? Jeszcze zimna, niedawno z chłodu wyciągnięta.
- Jak zimna, to czemu nie.
Polałem po pełnym, wypiliśmy w
milczeniu i szybko uzupełniłem szkło.
- Rzeczywiście – zimna - potwierdził. - Taka jaka być powinna.
- No to na druga nóżkę! – zaordynowałem i znów wypiliśmy.
Rybak wyciągnął z kieszeni pomiętą
paczkę papierosów i podsunął w moją stronę. Nie bardzo miałem ochotę, ale wiedziałem,
że wspólnie wypalony ,,Popularny” umocni nasza znajomość. Zaciągnąłem się i
poczułem szmerek – alkohol i nikotyna zaczęły działać. Zdobyłem się na odwagę i
zacząłem:
- Przyznam się panu szczerze, że nie przyszedłem tu
przypadkiem. Dużo czasu spędzam przy biurku – taka robota. A biurko moje stoi
tam, przy tym dużym oknie. Codziennie. Słota,
skwar, mgła – pan zawsze tu. Jeśli pan może, to proszę mi powiedzieć: czemu???
Stary spojrzał na mnie, zaciągnął się mocno
papierosem, pokiwał głową i po chwili odrzekł:
- Prawdę rzekłszy, to gówno to pana obchodzi, ale… Przyszedł pan jak
człowiek, wódką poczęstował, grzecznie spytał – niech tam. Zaryzykuję. Opowiem
panu. Polej pan jeszcze po jednym.
Ochoczo spełniłem jego życzenie, po wstępie oczekiwałem ciekawej historii, bo
przeczuwałem, że opowiadać to on umie.
- Było to dokładnie
dziewiętnaście lat temu – zaczął jakby opowiadał jakąś legendę. – Też latem, 15
sierpnia. Znalazłem się w takiej sytuacji życiowej, że nie daj boże. Ledwo co
pochowałem żonę - zmarła na raka, to sam uszkodziłem kręgosłup i musiałem
pożegnać się z pracą. Zostałem rencistą. Gówniana ta rencina: za mało, żeby
żyć, za dużo żeby z głodu zdechnąć. Syna mi zamknęli w kryminale, podobno
narkotykami handlował. Wierzyć w to nie chciałem, bo dobry chłopak był i mało
pił. Ale sąd sądzi, a człowiek swoje odsiedzieć musi. Córka zrobiła sobie bachora
z jakimś Jemeńczykiem, czy Lapończykiem – cholera ją wie. Na oczy nie
widziałem, ani swego zięciunia, ani kolorowego wnuczka. Nie to, żebym miał coś
przeciwko kolorowym, ale swoje wnuki to ja wolałbym tradycyjne – nasze. Zastanawiałem
się, czy ze sobą nie skończyć, ale jaj mi brakowało – bałem się. Odechciało mi
się wszystkiego. Jedynie, co mogłem robić, to wędkowanie. Tutejszy jestem, mam
to we krwi, od gówniarza z wędką. Chodziłem na ryby, łowiłem je i wypuszczałem,
bo nawet jeść mi się nie chciało.
Zrobił przerwę i gestem wskazał na puste kieliszki. Poczyniłem swoją
powinność. Wypił, otarł rękawem kraciastej koszuli usta i wrócił do
opowiadania:
- Tego dnia idąc na ryby tuż przy brzozowym zagajniku zauważyłem coś
błyszczącego na drodze. Zastanawiałem się, czy schylić się i zobaczyć co to
jest, ale pomyślałem – a gówno mnie to… Po chwili jednak zatrzymałem się i
wróciłem. Miałem kłopot z odnalezieniem tego błyszczącego, grzebałem butem w
piachu, już chciałem zrezygnować z dalszych poszukiwań, gdy zabłyszczało.
Schyliłem się i podniosłem: mały kolczyk, chyba dziecięcy – taka kuleczka na
cienkim druciku. Pomyślałem – chyba jakaś dziewczynka zgubiła. Nie wiedziałem
gdzie to schować, by nie zgubić i wpadłem na pomysł, żeby włożyć go do pudełka
z zapałkami. Tak też zrobiłem.
Odpalił papierosa od papierosa i mówił dalej:
- Ryby tego dnia wcale nie brały. Cierpliwości na rybach nigdy mi nie
brakowało, ale jak jest takie totalne bezrybie, to trochę mnie nudzi i zaczynam
eksperymentować. Zmieniam przynęty, nęcę, przerzucam w inne miejsce, zmieniam
grunt. Tak było i tym razem. Efekt – gówno. Żadnego nawet pyknięcia. Wyjąłem z
paczki papierosa, sięgnąłem po zapałki i … przypomniałem o kolczyku. A jakby go
tak na haczyk założyć? Eee – nie ma co.
Jeszcze mi się zgubi, a szkoda – zawszeć to złoto. Po chwili jednak
postanowiłem zaryzykować. Zaczepiłem haczyk najlepiej jak umiałem – nie
powinien spaść. Wybrałem miejsce tuż przy trzcinkach, tam gdzie zazwyczaj
najwięcej ryb łapałem i zarzuciłem zestaw. Z początku nic się nie działo, ale
po jakimś czasie zrobiło się nagle bardzo cicho, na powierzchni wody nie było
żadnej zmarszczki i jakoś tak dziwnie pojaśniało. Ki czort! Pomyślałem i
spojrzałem na niebo, czy przypadkiem jakaś chmurka burzy nie niesie. Niebo było
lazurowe. Burzy nie będzie. Spojrzałem na spławik i zauważyłem, że minimalnie się poruszył. Oho – pomyślałem i
nie będę ukrywał, że serduszko mi zapukało. Co to może brać na złoty kolczyk?
Po chwili znów się poruszył i zaczął się zanurzać. Odczekałem chwilę i pewnym
ruchem zaciąłem. Jest! Poczułem znajomy opór i zacząłem kręcić kołowrotkiem.
Opór był spory, ryba musiała być niemała. Nie obawiałem się, że mi się zerwie,
bo żyłkę miałem porządną i hamulec kołowrotka dobrze ustawiony. Hol trwał
krótko i po chwili rybę miałem nad wodą. Wcale nie była taka duża jak mi się
wydawało. Ale była dziwna! Cała złota! Co to, karaś? – pomyślałem i
wiedziałem, że to żaden karaś. Wzdręga? Też nie!
Wędka mi się uginała, co świadczyło, że jest wyjątkowo ciężka. Po chwili
miałem ją w zasięgu i delikatnie złapałem lewą ręką.
Przerwał opowieść, spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem i powiedział
groźnie:
- Panie, jak pan się zaczniesz śmiać, to za siebie nie ręczę!
Po takim dictum ani mi w głowie było
śmiać się. Poza tym opowieść naprawdę mnie wciągnęła. Po mojej minie doszedł
chyba do wniosku, że może kontynuować:
- Ryba przemówiła do mnie ludzkim głosem – powiedział bardzo poważnym
tonem. – A co powiedziała? Na pewno się pan domyślasz.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową, o on
potwierdził:
- Wypuść mnie, a spełnię twoje trzy życzenia. – zrobił krótką przerwę i
kontynuował:
- Panie, jak w tej pierdolonej bajce! Ale to nie była bajka!!! Ja tą
rybę trzymałem w ręce. Jezuniu przenajświętszy - pomyślałem – jeśli nie
zwariowałem, to za chwilę znikną wszystkie moje kłopoty!
Delikatnie wyjąłem jej z pyszczka
haczyk, przepełniło mnie momentalnie takie szczęście, że zbliżyłem ją do
twarzy, żeby ją ze szczęścia ucałować. Ona zapiszczała cienkim głosem:
- Nieee.
Zatrzepotała ogonem, wymsknęła mi się
z ręki i z pluskiem wpadła do wody.
To koniec mojej opowieści, proszę już
iść. Dziękuję za poczęstunek.
Wszystko co do tej pory przeczytałem na tym blogu miało jakieś uniwersalne łatwo rozpoznawalne przesłanie, aż pojawiła się złota rybka i kłopot. Wiem że ten wędkarz i ta rybka coś do mnie mówią, tekst na swój sposób intrygujący, a ja nie rozpoznaje ani motta, ani komunikatu. Mam przed sobą jeszcze dwadzieścia dni samotnie w lesie,jak mnie nie oświeci to poproszę o pomoc. Inaczej niż dla autora dla mnie istotne jest "co autor miał na myśli". Pozdrawiam z prośbą o dostarczenie do lasu następnych powodów do pomyślenia.
OdpowiedzUsuń