PATRIOTYZM LOKALNY
Mieczysław Łuksza
Patriotyzm lokalny.
Wg Wikipedii ,,także: mała
ojczyzna, prywatna ojczyzna – kategoria psychofizyczna i społeczno-kulturowa;
pewien obszar związany z przestrzenią i ziemią, wraz z towarzyszącymi mu
odniesieniami ludzkimi, takimi jak postawy, znaczenia, emocje, wartości, a
także część miejscowej historii i tradycji, jak również kulturowego dziedzictwa
grup społecznych”.
Definicje mają jednak w sobie coś
niestrawnego, coś co zgrzyta, chrzęści, jak piasek w dobrze naoliwionym
mechanizmie.
I jeszcze: ,,mała ojczyzna jest
rzeczą prywatną, subiektywną i odbieraną indywidualnie. Jednostka ma wobec niej
stosunek osobisty i bezpośredni. Jest strukturą o charakterze relacyjnym i
sytuuje się pomiędzy człowiekiem i jego światem, między kulturą i naturą,
historią i tradycją, zwyczajem i obyczajem, jak również pomiędzy rodziną, a
państwem. Łączy się w pewnym sensie (ale niekoniecznym) z miejscem urodzenia,
dzieciństwem, czy miejscem zamieszkania”.
Tu już
mamy wątek, którego możemy się uczepić i snuć. ,,Jest strukturą o charakterze
relacyjnym i sytuuje się pomiędzy człowiekiem i jego światem.” Wprawny
obserwator wyłapie, że chodzi tu o sferę duchową naszego funkcjonowania, czyli
o ten element naszej egzystencji, który stanowi o tym, czy nasze życie jest
barwne i bogate, czy szare i jałowe. Generalnie - chodzi o wartości, które w
naszym życiu są ważne. Przy czym nasza duchowość, to nie same wartości, ale
jakość relacji, która nas z nimi łączy. Czyli – one istnieją, czy są dla nas
ważne, czy nie, bo tak naprawdę - do życia niezbędne nie są.
O jakich wartościach mówimy? Ano: rodzina, miłość,
honor, przyjaźń, koleżeństwo, pieniądze, praca, religia, wiara, hobby,
zainteresowania, przyroda, sztuka i tak długo jeszcze. Każdy z nas może sobie
wybrać takie wartości, które są mu naprawdę potrzebne i dbać o to, by nie były
tylko słowami, czy wspomnieniami z przeszłości. Wśród nich jest też miejsce dla
patriotyzmu. Zarówno dla tego lokalnego, jak również dla tego pisanego wielką
literą.
Gdybym ja miał podpisać się pod definicją
patriotyzmu lokalnego to brzmiałaby ona –
umiłowanie krainy, w której się urodziłem i wychowałem.
Moja
mała ojczyzna to Warmia i moje na zawsze miasto – Orneta. Na moim blogu
napisałem: ,,Jestem nieodrodnym jej synem, zakochany w niej
na zabój. Mimo, że od ponad 30 lat mieszkam i pracuję w Krakowie nie przestałem
być ,,orneciakiem" i tak już pozostanie”.
Patriotyzm lokalny jest łatwiejszy, co wcale
nie znaczy, że łatwy i – niestety nie dla wszystkich. Bardzo często z moim
przyjacielem Felkiem w rozmowach poruszaliśmy ten wątek i analizując postawy
naszych kolegów z okresu dzieciństwa i młodości, to niewielu z nich daje dowody
na to, że są patriotami lokalnymi. Może znaleźli swoje prywatne ojczyzny gdzieś
indziej, a może nadal są nimi, ale tego nie praktykują, a może to im w życiu
nie jest do niczego potrzebne?
Odkąd
pamiętam – zawsze byłem dumny, że jestem orneciakiem i na pewno nie byłem w tym
odosobniony. Wszyscy moi koledzy byli z tego dumni. Mieliśmy do dyspozycji
wszystko o czym mogliśmy jako dzieci marzyć: rzekę, jeziora, łąki, lasy, góry.
Czego więcej potrzeba młodym, zdrowym, pełnym energii dzieciakom. Nie wiem, jak
moi koledzy, bo nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale ja chłonąłem to wszystko z
zachłannością więźnia w pierwszym dniu wolności. Długo by się rozpisywać o tych
naszych cudach, jakie nam natura zafundowała. Ci, co z Ornety i okolic, to
znają. Innych – zapraszam do Ornety. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie. Jak
już nasączyłem się tym jak gąbka, to do dziś zostało.
Mogło się komuś wydawać, że w takiej dziurze
jak Orneta, to tylko ciemno, głucho i marazm. Otóż – nie! Byłem przez lata bon vivant. Prowincjonalnym, bo
prowincjonalnym, ale był to jakiś sposób na życie: łatwe, wygodne, sybaryckie.
Prowadząc życie towarzyskie i tylko towarzyskie, bo na inne czasu nie starczało,
obracając się w światku orneckich lokali, w których nolens volens spotykałem przyjezdnych z całej Polski i nie tylko.
Prawie wszyscy byli zdziwieni i zaskoczeni, że w naszej małej Ornecie potrafimy
żyć, ubierać się i balować jak mało gdzie. Szczególnie ludzie z branży
filmowej, którzy bardzo często w naszym mieście gościli. To towarzystwo lgnęło
do alkoholu jak misie do miodu. Niekoniecznie aktorzy pierwszoplanowi, ale
asystenci reżyserów, scenografów i inni. Prędzej, czy później dochodziło do knajpianej
konfrontacji i rzadko kiedy taka znajomość nie kończyła się co najmniej
kilkudniowym, a często kilkutygodniowym imprezowaniem.
Czy to
wystarczający powód do dumy? Mierna to była duma, ale była! To powodowało, że
łączyła nas pewna więź. Więź, która pozwalała na funkcjonowanie w poczuciu
bezpieczeństwa. Wiedziałem, że na kumpli, najpierw z Kwiatowej, potem z całej
Ornety zawsze mogę liczyć. Oczywiście, że było to naiwne i utopijne, ale
uczucia mają to do siebie, że są subiektywną stroną naszego funkcjonowania,
czyli – nie pokazują obiektywnej rzeczywistości, a jednocześnie są autentyczne
i tak odczuwane. Dla mnie ta iluzja była
wystarczająca, by do dziś coś z tego pozostało. Coś, co wspominam z nostalgią i
sympatią i na pewno jest składową mego patriotyzmu lokalnego.
Mówią,
że nic w naszym życiu nie dzieje się przez przypadek. Może. Polemizował teraz
na ten temat nie będę. Może inną razą. Ale
– ad rem. Wcale nie planowałem użyć w
tym tekście wątku z filmowcami. Dlaczego właśnie do Ornety, a nie do Pieniężna,
czy Biskupca lgną. Już nie tylko z
Polski? Może jest w tej krainie coś wyjątkowego, jakiś czakram, czy inna
osobliwość. Może w tym tkwi tajemnica? Eee… Chyba się trochę zagalopowałem, ale
to chyba dlatego, że przypomniałem sobie film ,,Papusza” i te krajobrazy. Ta
cisza, ta mgła. Gotów byłbym w tej chwili wsiąść w auto i gnać do Ornety. Dziś
zdarza mi się to coraz rzadziej, ale wcześniej, w pierwszych latach mego pobytu
w Krakowie to tęskniłem. Bardzo tęskniłem. Nie tyle za ludźmi, co za tymi
krajobrazami, zapachami, nastrojami. Dziś też tęsknię, ale inaczej. Wiem, że
niebawem przyjdą krótkie noce i znów zawitam do mojej Ornety. Ona tam na mnie
zawsze czeka. Na nią zawsze mogę liczyć. I liczę.
Oczywiście – moja Orneta to też ludzie, których tam spotykam. Ludzie
różni: tacy za którymi tęsknię, na widok których mój humor zdecydowanie się
poprawia, ale i tacy, z którymi spotkanie przyjemne to dla mnie nie jest. Z
różnych względów. Zresztą - chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie jest tak
wspaniałomyślny, by kochać wszystkich? Chyba, że ma odpowiednio dobrane leki. A
i mnie nie wszyscy muszą kochać. Jak to mi kiedyś mój kolega Ksenia powiedział:
- Żaden
z ciebie cud! – I rację miał. Ja też go lubię.
Często
się zdarza, że ludzie, którzy w Ornecie żyją, wstydzą się tego. Szczególnie ci,
co zabłyszczeli na krótką chwilę w blasku reflektorów. Słyszałem kilka razy
wywiady z nimi i nadziwić się nie mogłem, gdy na pytanie człowieka z mikrofonem:
- Skąd
pochodzisz? – bez chwili zastanowienia odpowiadali - z Olsztyna.
Czy na czymś takim można zbudować miłość do
swego miasta rodzinnego? Śmiem twierdzić, że – …wątpię. Ale nie zabierajmy im
nadziei. Może kiedyś, po latach … Gówno prawda. Albo się to ma, albo… Próżno
szukać. Niech oni lepiej już nie mówią, że są orneciakami.
Tu się
urodziłem i trzydzieści lat spędziłem w tych stronach. Następne trzydzieści
parę, dwa razy w roku bywam po kilka tygodni na Warmii. Możecie mi wierzyć, lub
nie, ale za każdym razem odkrywam coś nowego. To jest fenomenalne, fantastyczne
i niesamowite. Jak studnia bez dna, z
której można czerpać i czerpać. Dopóki sił starczy.
Komentarze
Prześlij komentarz