Miejscówka.





                                                     Mieczysław Łuksza


                                                                        Miejscówka.

       O tej miejscówce słyszałem od kolegów wędkarzy wiele dobrego. Opowiadali o trzykilowych linach, o pękających niczym włos przyponach z osiemnastki, o połamanych przez rybie kolosy wędkach. Życie jakoś tak układało mi preliminarze, że wiele razy tam się wybierałem, ale dotychczas tam nie dotarłem. A to w ostatniej chwili gdy już się tam jechałem - zadzwonili mi z firmy, że jak się tam natychmiast nie zjawię, to firma zniknie z mapy gospodarczej. A to autko, którym mieliśmy tam jechać nagle, choć nie stare – czternastoletnie (i do tego niemieckie) – odmówiło współpracy. A to …. Mógłbym tak długo wymieniać, ale w końcu to nie o to chodzi, nie?
    Każda zła passa raczej później, niż prędzej ma swój kres. Tak też było i tą razą.
W końcu pewnego pięknego popołudnia sierpniowego usiadłem z wędką nad moją długo wyczekiwaną miejscówką. Pogoda była jak na zamówienie – ciepło, prawie upalnie, parno. Słońca nie było. Wiał taki dziwny, lekki wiaterek, ledwie marszczący powierzchnię wody w jeziorze. Byłem podniecony, jak przed pierwszą randką. Łapy mi się pociły, gdy nadziewałem telepiącymi się paluchami złociste ziarno kukurydzy konserwowej na oksydowany haczyk marki Mustad nr 8. Jezus Maria! To już za chwilę! 
   Już za chwilę będę mieć branie życia! A potem… Potem długa, wyczerpująca walka z gigantem i też będę mógł innym opowiadać o tym wyjątkowym miejscu. Pospiesznie zarzuciłem zestaw w małą zatoczkę miedzy trzcinami i spięty jak zawodnik sumo przed starciem – czekałem.
   Czekałem, czekałem, aż mi kark ze skupienia zdrętwiał. I nic. Nic się nie działo. Spławik stał w miejscu jak wmurowany. Po jakimś czasie sprawdziłem przynętę – była nieruszona. Znów zarzuciłem i czekałem. Długo. Za długo. Nie tak to miało być. Denerwowałem się coraz bardziej, a brania jak nie było, tak nie było. Kiedy już prawie eksplodowałem ze złości spławik poruszył się prawie niezauważalnie. I … bardzo delikatnie zaczął się zanurzać. Chyba większość czytelników wie, co to znaczy – tak biorą tylko duuże ryby. Złość przeszła, jak kolejna szansa na milion po wytoczeniu z bębna maszyny losującej pierwszej kuli. No…. Mam cię! Odczekałem zgodnie z prawidłami sztuki wędkarskiej stosowny czas i – delikatnie, acz energicznie zaciąłem. Nie takiego oporu oczekiwałem. To nie była wielka ryba, ale… była. Holując widziałem solidnie ugiętą szczytówkę – więc to nie byle płotka. Gdy podciągnąłem bliżej pomyślałem o użyciu podbieraka, ale gdy ujrzałem co jest na haczyku, to…gdybym miał cycki, to by mi opadły.
   Na haczyku było zaczepione gówno. Ewentualne wątpliwości ustąpiły, gdy wyciągnąłem toto z wody. No – nie może być inaczej – zwykłe, ludzkie gówno. Złość wróciła jak torsje na kaca giganta.
  - Nosz kurwa mać! – zakląłem szpetnie, chyba po raz pierwszy po wyjściu z poprawczaka i z obrzydzenia omal nie zwymiotowałem. Odechciało mi się wszystkiego. Jak to teraz ściągnąć z haczyka? Wędkarskie poradniki takich sytuacji nie opisują. Spróbowałem machnąć wędką jak batem i to był zły pomysł. Omalże tym nie dostałem w twarz – ominęło mnie o milimetry. Ale z haczyka nie spadło! Było twarde jak nie gówno. Może to jakaś imitacja – pomyślałem z nadzieją. Wędkarze słyną z urządzania sobie najwymyślniejszych kawałów. Postanowiłem to sprawdzić. Na nosa. To był kolejny kiepski pomysł. Znów omal nie rzygnąłem. To był kawał.  Nie wędkarski.  To kawał gówna.
    Odrzuciłem zestaw z moją ,,zdobyczą” daleko w trawę i po żyłce dotarłem do… do gówna dotarłem. Wziąłem kawałek patyka i  tym w swej bezradności chciałem pozbyć się niechcianej zdobyczy. Tym razem już puściłem pawia. Potem drugiego. To odblokowało mi chyba zdolność logicznego myślenia. Przecież w moim Victorinoxie są nożyczki! Gówno na haczyku zostało w gąszczu przyjeziornych krzaczorów. Miałem dość. Byłem zdecydowany na rejteradę, już miałem się pakować, gdy zobaczyłem idącego w moją stronę starego człowieka. Prowadził rower marki Ukraina.
  - I co bierze? – zapytał standartowo.
 - Gówno bierze – odpowiedziałem szczerze, zgodnie z przebiegiem wydarzeń.    -   Uwierzy pan, że złapałem na haczyk kawał ludzkiego gówna?
Autochton pokiwał ze zrozumieniem głową i nieproszony rozsiadł się na zwalonym pniu. Wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów, wyłuskał jednego, przypalił zapałkami z Sianowa i odpowiedział:
   - Abo, widzi pan, tu u nas krąży taka opowieść.
Zrezygnowałem na chwilę  z pakowania, może dowiem się czegoś, co pomoże mi oswoić się z moim dylematem.
  - Kiedyś, przed laty żyła w tych stronach dziewczyna. Córka bogatego rolnika, Polka. Panie, to była prawdziwa piękność, takie to rodzą się raz na kilkaset lat. Zakochał się w niej syn miejscowego młynarza – Niemca. Też był z niego kawaler jak się patrzy: wysoki, przystojny, barczysty. A, że Polka i Niemiec – panie – miłość nie wybiera. Bo, musi pan wiedzieć, że to była prawdziwa miłość, taka, jakie teraz już się nie zdarzają. Rodzice się dogadali, wesele miało być na trzysta osób, ale … los chciał inaczej. Narzeczonego do wojska wzięli. Niemieckiego. Wkrótce poszedł na front i słuch po nim zaginął. Wojna się skończyła, dziewczyna na próżno na swego ukochanego czekała, oczy wypłakiwała. Nie wracał. Napisali rodzicom – zaginął. Dziewczyna czekała kilka lat, ale krew nie woda. Trafił się inny epuzer.
  -  Kto? – dopytałem, bo nie zrozumiałem.
  -  No, taki, który chciał się żenić – odpowiedział niezrażony i kontynuował.
  - Też był bogaty, też przystojny, też Niemiec. Na plebiscyt z Poczdamu przyjechał. Zobaczywszy taką piękność zakochał się od pierwszego wejrzenia. Nadskakiwał jej, komplementy sypał, prezenty kupował. Dziewczyna wkrótce o swoim narzeczonym zapomniała i zakochała się w tym nowym. Ślub już miał się odbyć i w przeddzień wesela – nie zgadniesz pan, co się stało.
  - Pojawił się zaginiony narzeczony –  błysnąłem swoją wrodzona inteligencją.
  - E… nie. Panie – aresztowali tego nowego narzeczonego. Podobno jakiś bigamista. Biednej dziewczynie świat zawalił się po raz drugi. Ale po kilku dniach zaczął przy niej kręcić się kolejny atrakcyjny kawaler – tym razem – Polak.
  - Panie, opowieść niewątpliwie ciekawa, ale – co z tym gównem? – zapytałem zniecierpliwiony.
  - Aaa… z tym.  A… to ktoś pewnie nasrał.

Komentarze

  1. Odpowiada mi przesłanie tej zgrabnej humoreski. Uniwersalnym i powszechnym jest zachowanie gdy z definicji mądrzy ludzie komentują zjawiska najlepiej pseudopolityczne budując różne skomplikowane teorie i tłumacząc zamiary decyzji czy wydarzenia a prawdziwa przyczyna jest właśnie taka - ktoś tam zwyczajnie narobił, w najlepszym razie puścił bąka.
    Mam tylko jedną uwagę, udawanie przez wszelkiego rodzaju mędrców że coś lepiej wiedzą tak szybko nie zniknie, użycie więc przez autora chwilowo modnego chwastu "miejscówka" jest
    ze szkodą dla utworu . Za kilka lat gdy to słowo w takim kontekście zniknie jak wiele innych, młody czytający pomyśli że wędkarze łowili ryby w wagonie kolejowym .
    Humoreska ta będzie aktualna bardzo długo więc w "wydaniu drugim poprawionym" warto i słów żyjących długo użyć.
    Cieszę się z ożywienia bloga, a że za chwilę będę przez miesiąc w lesie z nadzieją na częstszy dostęp do literatury Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ,,Miejscówka" to w żargonie wędkarskim łowisko (konkretne) i raczej nie zniknie.

      Pozdrawiam serdecznie !

      Usuń
  2. Przy okazji tej humoreski przypomina mi się autentyczny wywiad przeprowadzony przez bardzo egzaltowanego dziennikarza z naszym mistrzem świata w biegach narciarskich Łuszczkiem. Po wielce rozbudowanych i elokwentnych pytaniach na temat strategii mającego się odbyć długiego biegu, gdy już po długim czasie wreszcie mistrz mógł coś powiedzieć, powiedział tak - " wystartuje i bede dar"

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Łapu-capu

,,Tu każdy kwiatek"

Panie Stachura