,,STACJA WORMDITT'' ROZDZIAŁ XIV TEATR ,,STRZELNICA''
14
,,TEATR STRZELNICA’’
,,TEATR STRZELNICA’’
Przed
rzeką był tylko jeden ,,lokal” w którym amatorzy napoju z pianką mogli zasiąść
za stołem i raczyć się do woli. Była to ,,Strzelnica”. Nazwa wzięła się stąd,
że można tam było ,,strzelić piwko”. Nie biorę pod uwagę Garnizonowego Klubu
Oficerskiego, który wprawdzie oferował bogate spektrum napojów wyskokowych,
również tych pieniących się – ale tylko dla wybrańców. Pijalnia mieściła się
przy Alei Wojska Polskiego, obok rzadko spotykanego skrzyżowania - krzyżowało
się tam pięć dróg, wszystkie przejezdne, dopuszczone do ruchu.
Stary budynek
,,Strzelnicy” był drewniany, pomalowany na jaskrawy, przykuwający wzrok, niebieski
kolor. Stał między wspomnianym skrzyżowaniem a kuźnią Baczyny. Po rozbiórce, na
jego miejscu stanął nowy, standardowy czworokąt typu ,,Akwarium”. Nazwy bywalcy
nie zmienili. Pozostała do dziś. Tu, podobnie jak w ,,Stokrotce” wszyscy się
znali. Byli sąsiadami, kolegami. Spotykali się, by poplotkować i uzupełnić
niedobory płynów i elektrolitów. Taka
też była specyfika małych miasteczek. Wszyscy wszystko wiedzieli o wszystkich.
Czasami więcej niż sami zainteresowani.
Byli i tacy, którzy
spędzali w tu czas od otwarcia do zamknięcia. Nazywano ich ,,rezydentami”. ,,Saladyn” był niekwestionowanym liderem wśród
nich. Miał taki układ z żoną, że ta w porze obiadowej przysyłała któreś z licznych pociech z
dwudaniowym gorącym posiłkiem dla ,,tatusia”. Tenże, jak był bardzo głodny sam
konsumował troskliwą żoniną ręką przygotowane specjały, a jak głód nie bardzo mu doskwierał, lub serwowane
potrawy nie trafiały w jego aktualne zapotrzebowanie kulinarne, odstępował
bardziej potrzebującym kolegom swój przydziałowy posiłek. Oczywiście nie za
darmo, bo różne rzeczy można by mówić o gburowatym ,,Saladynie”, ale na pewno
altruizmu nijak z jego osobą połączyć się nie dało. Jego żona
gotowała smacznie, więc chętnych na gorący posiłek za 2-3 piwa nie
brakowało.
Zaczęliśmy i my
wpadać po meczu do ,,Strzelnicy”. Spoceni, zdyszani zamawialiśmy po piwie i po
butelce wody mineralnej. Po kilku godzinach wysiłku zapotrzebowanie na płyny w
młodych organizmach było znaczne. Nie rozsiadaliśmy się, zresztą ot tej porze
było to praktycznie niemożliwe. Wszystkie stoliki i metalowe taborety były
pozajmowane. Dlaczego taborety były metalowe
tego chyba tłumaczyć nie trzeba.
Którejś soboty
usiedliśmy jednak do stołu. Po kilku piwach w rękach ,,Gucego” znalazła się
gitara. Atmosfera o tej porze była już bardzo luźna, swojska, wręcz sielankowa.
Jak wśród dobrych, starych znajomych. ,,Gucy” zaczął grać. Z początku piano, by nie zdenerwować klienteli i
bufetowej, pani Lucyny. Wprawdzie bywaliśmy tu od czasu do czasu, ale kudy nam do
statusu stałych bywalców. A co wolno wojewodzie… Granie nie przeszkadzało
piwoszom, więc z pewną taką nieśmiałością zaczęliśmy podśpiewywać. Z początku
cicho, w miarę upływu czasu i wypijanych łyków piwa coraz głośniej. Z niczyich
ust nie padła żadna forma protestu, co nas zachęciło do kontynuowania
,,koncertu”. A jak zaśpiewaliśmy nasz sztandarowy song – piosenkę Tadeusza
Woźniaka ,,Zegarmistrz światła” to cała strzelnica aż zadrżała w posadach. To
też się ludziom spodobało.
Od tej pory
robiliśmy to co tydzień. Nasze koncerty stały się ,,stałym punktem programu” w
sobotnie wieczory. Nawet mieliśmy zarezerwowane miejsca. Jak nas pewnego razu
zabrakło, to ludzie dopytywali się czemu nas nie ma ? Zrozumieliśmy wtedy, że
zostaliśmy zaakceptowani jako stali bywalcy naszej osiedlowej ,,Strzelnicy”.
Wkrótce przekonałem
się, że ,,Strzelnica” nie jest zwykłą pijalnią piwa. Z dnia na dzień
uświadamiałem sobie coraz bardziej, że jest sceną, estradą, miejscem, gdzie
codziennie odbywa się jakiś spektakl. Trzeba było tylko umieć obserwować.
Działy się tu takie rzeczy, o których żaden dyrektor teatru nawet nie mógł
marzyć.
Coraz lepiej
poznawaliśmy niepisane zasady, jakie panowały w tym specyficznym miejscu.
Autokratycznie
rządziła tu bufetowa (dyrektorka teatru) Lucyna. Niewysoka, korpulentna, krótko
ostrzyżona, zawsze wyglądała tak, jakby ją pszczoły rodem z jednostki wojskowej
pożądliły. Żadne kosmetyki, nawet te najdroższe nie były w stanie jej
odczarować. Wyglądała jak filmowa oberżystka w wiktoriańskiej Anglii. Ona
decydowała o wszystkim. Kto zostanie obsłużony, a kto ma już dość (właściwie,
to chodziło o to kogo Lucyna ma już dość) – napiętnowany osobnik musiał opuścić
lokal bez szemrania. Mało kto się sprzeciwiał. Jak już Lucyna zagięła na kogoś
parol, to gość miał przechlapane. Najlepszym wyjściem była zmiana lokalu, albo
wymuszona prohibicja na jakiś czas. Na szczęście pamiętliwa nie była. Ona
decydowała w którym momencie ,,ochrzcić piwo”, czyli do beczki dolać wody.
Beczka z piwem miała pojemność 200 litrów. Wiadro wody dolane do takiej ilości
złocistego płynu w niewielkim tylko stopniu zmieniało jego ,,parametry”.
Wszyscy wiedzieli o tym procederze, ale nikt głośno nie protestował. Lucyna
kwitowała to standardowym usprawiedliwieniem:
- Nie mam zamiaru do
was dopłacać. Ci złodzieje z browaru przywożą niepełne beczki. Muszę dolewać.
Jak się komuś nie podoba, to wynocha !
Jedni przyzwyczaili
się do tego, innym było trudniej. Ale ani jedni, ani drudzy nie odmawiali, gdy
Lucyna wyznaczała któregoś do wykonania tego przykrego obowiązku. A wyglądało
to tak:
W pewnym momencie Lucyna któremuś ze stałych bywalców
nalewała darmowy kufel piwa.
Ten już wiedział, co ma zrobić. Pospiesznie udawał się na zaplecze. Tam już czekało pełne
wiadro kranówy. Należało zamknąć zawór dopływu gazu do beczki, następnie trzeba
było wyjąć szpunt, w którym umieszczone były dwie rurki – jedna tłocząca gaz,
druga tłocząca piwo z beczki do kranika w bufecie.
Duży, wysłużony,
pognieciony blaszany lejek ułatwiał zadanie. Podniesienie na wysokość prawie
półtora metra pełnego wiadra z wodą i wlanie jej cienkim strumieniem przez
wąskie gardło lejka wymagało sporej siły fizycznej. Nie każdy też nadawał się
do wykonania tego zadania.
Najgorsze chwile
Lucyny, to te, kiedy klientelę stanowili sami zdruzgotani życiem emeryci i
cherlaki, a był najwyższy czas, żeby dolać wody. Nie można było tego zrobić ani
za wcześnie, ani za późno. Najlepiej zrobić to wtedy, gdy z beczki utoczy się
około 50 kufli piwa. Wtedy woda z wiadra bez problemów zmieści się w beczce.
Gdy ubędzie więcej piwa, to wlanie wiadra wody może diametralnie zmienić skład
wlewanego do kufli płynu. Mało wybredna klientela jest w stanie wypić piwo z
wodą, ale zaserwowanie komuś wody z piwem mogłoby zakończyć się fatalnie. Nawet
dla kogoś tak mocno stąpającego po ziemi
jak Lucyna. Prawdę rzekł kiedyś jeden zacny filozof - ,, Wszystko w
naszym życiu ma swój czas i swoje miejsce”.
Gdy Lucyna sama nie
była w stanie wlać wody do beczki to zmuszona była do sprzedawania normalnego,
niechrzczonego piwa. Krew ją zalewała na takie marnotrawstwo i zła była niczym
kilkakrotnie już wspominane brzęczące owady rodem z jednostki wojskowej.
Schorowane dziadki i anemicy siedzieli wtedy cichutko, schowani za swoimi
kuflami, niczym gryzonie na kościelnym wikcie i modlili się, żeby nie narazić
się wściekłej bufetowej.
Oj miała ta nasza
,,Strzelnica” klientelę. Istne panopticum. Dziadek Korniłow był chyba
najstarszy i z racji wieku cieszył się swoistym szacunkiem współbiesiadujących
(był aktorem – nestorem). Wszyscy na pamięć znali jego opowieści, wszyscy
wielokrotnie oglądali jego ręce i medal, ale z grzeczności po raz kolejny
wysłuchiwali jego krasomówczych historyjek.
Krzykaczy było dwóch
- ,,Afrika Korps”, zwany również ,,Niemenem” (dzięki walorom głosowym –
potrafił artykułować dźwięki w niedostępnych dla przeciętnego konsumenta piwa
oktawach) i Heniek ,,Marynarz”-
najbarwniejsza postać podorneckiej wsi Nowy Dwór.
Tak naprawdę ,,Niemen”
choć był zaliczany do stałych bywalców, to w ,,Strzelnicy” był tylko raz w
życiu. Paradoks?
Podobno był kiedyś
oficerem wojska polskiego. Był inwalidą – miał sparaliżowane obie nogi,
poruszał się tylko na wózku inwalidzkim. Był posiadaczem zmechanizowanego
wehikułu. Był to trójkołowiec napędzany silnikiem motoroweru, posiadał też
zadaszenie chroniące przed opadami atmosferycznymi i słońcem.
Przeto skazany był
na konsumpcję piwa tylko przy wejściu do lokalu i tylko wtedy, gdy aura na to
pozwalała. Parkował zazwyczaj tuż przy schodkach prowadzących do wejścia i tam
się raczył złocistym płynem. Niewiele tego płynu mu było potrzeba, by się upić.
Czasami wystarczało jedno piwo.
Ze spokojnego pana
poruszającego się wózkiem inwalidzkim przemieniał się w kogoś zupełnie innego.
Toczka w toczkę jak z tym doktorem i misterem. Albo jak w tej kabaretowej
piosence Wiesława Gołasa - ,,… włos mi rzednie, czoło blednie…”
Jego czarne oczy
nabierały złowrogiego blasku, białka momentalnie pokrywały się misterną
siateczką przekrwień. Obnażone, poczerniałe, nadpsute zęby agresywnie gryzły
powietrze. Bujna grzywka opadała niesfornie na wykrzywianą paroksyzmami zaczerwienioną
twarz.
,,Niemen” parskał i
pluł jadem w swoim trójkołowcu, niczym zraniona bestia z południowych krain
uwięziona w niewielkiej klatce. Plótł od rzeczy wydzierając mordę, jego
ulubioną frazą było: ,,Afrika Korps” – artykułowane tak, jakby mu ktoś jaja
ścisnął imadłem i jednocześnie na tyłek wylał garnek wrzątku. Ktoś, kto widział
go po raz pierwszy w takim stanie nieprędko o tym zapominał.
Był niewątpliwie
typem aktora skrajnie awangardowego.
Nikt właściwie go
nie lubił, ale tak naprawdę, to za co można go było polubić? Jeżeli już, to
raczej litowano się nad nim. Gdy podjechał pewnego letniego dnia pod schodki
był trzeźwy jak niemowlak. Pożalił się stojącym przy wejściu kolegom, że nigdy jeszcze
nie był w środku. Tym naiwniakom współczucie chyba przyćmiło zdrowy rozsądek,
albo zabrakło im wyobraźni. Zadeklarowali, że go wniosą do środka, no bo jak to
tak, nie pomóc bliźniemu w potrzebie. Ten ochoczo na to przystał. Jak
powiedzieli, tak zrobili. Niestety nikt na tym dobrze nie wyszedł.
,,Niemen”
zadowolony, a nawet rozpromieniony usiadł za stołem, serdecznie przywitał panią
Lucynę urzędującą za bufetem, wdzięczny za przysługę zafundował kolegom, którzy
go wnieśli kolejkę.
Któryś z nich
również postawił po piwie i było ,,po ptokach”. ,,Niemen” gwałtownie przeszedł
swoją koszmarną metamorfozę i zaczął swój ,,spektakl”. Dopiero wtedy wszyscy
zrozumieli, jaki kardynalny błąd popełnili. Rycząc zdążył jeszcze porwać w
dłonie kufel piwa i nie było takiej siły, która byłaby w stanie mu go wydrzeć.
Długo trwało, zanim zmęczony, zachrypnięty spadł z taboretu i zasnął w kałuży własnego
moczu w rogu sali. Dał się wynieść dopiero jak wytrzeźwiał.
Tak, tak, każdy ma
jakieś swoje miejsce w życiu.
Drugim krzykaczem
był Heniek ,,Marynarz”. Niewysoki, baryłkowaty, wyglądem przypominający bosmana
z pancernika ,,Patiomkin”. Trudnił się kowalstwem, więc był silny jak tur, jego
uścisk dłoni był jak uścisk imadła. Miał zawsze wytrzeszczone, jakby wyrażające
najgłębsze zdziwienie oczy. Jego czoło zdobiła duża blizna, z wgniecioną kością
czołową. Twierdził, że to po obuchu siekiery, którą poczęstował go pewien Kozak
w porcie w Odessie. Bo Heniek oczywiście pływał. Po wszystkich morzach i
oceanach świata. Jak był trzeźwy, to zachowywał się tak, jakby nigdy obuszkiem
w głowę uderzon nie był. Jego zachowanie
ulegało zmianie jak wsączył w siebie odpowiednią, pokaźną dawkę alkoholu. Bo mocną
miał głowę, odporną nawet na siekierę, ale nie na alkohol. Jak już się nasączył
to podnosił głos o dwie oktawy i zaczynał swoje monologi. Jak już wszedł na
swoje maksymalne obroty, to sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście cierpiał ,,za
miliony”. Niczym jewrejscy świadkowie
zburzenia jerozolimskiej świątyni.
Darł przy tym swoje
wierzchnie odzienie na klatce piersiowej, ale nigdy nie uszkodził noszonej pod
spodem, wysłużonej, wyświechtanej
marynarskiej koszulki (niegdyś w niebieskie
paski).
Jego ulubionym
motywem było: ,,Cała arrmia płacze. Dziecko umierra na rrękach generrała”. Jego
,,rr” było niczym pierwsze akordy trąb jerychońskich. Zwiastujące coś
niezwykłego, groźnego.
Ileż emocji wkładał w to co mówił. Jaki był w tym
autentyczny. Okraszał to rzewnymi,
męskimi łzami wylewanymi z intensywnością małego wodospadu.
,,Marynarzu”! – byłeś wielkim aktorem dramatycznym,
najlepsi mogli się od Ciebie warsztatu uczyć.
,,Występy” Heńka obserwowałem z nieustającą fascynacją. Takiego aktorstwa nie
zobaczyłbym na deskach żadnego teatru. Widząc jego maestrię przestałem żałować,
że zrezygnowałem ze swoich dziecięcych planów, by zostać aktorem. Takiego
mistrzostwa nigdy bym nie osiągnął. Lichym byłbym aktorzyną.
Lżejszej rozrywki,
kalibru kabaretu, albo wodewilu dostarczali nam w ,,Strzelnicy” Marcepany – mieszkańcy
ulicy Piaskowej. Liczna to była rodzina, oczywiście rodem z Wileńszczyzny, więc
z natury pogodni, ale autentyczni i żywiołowi (szczególnie po kilku głębszych).
Nestorem rodu był
Staś. Następny był Władek, potem Bronek, Felek, Gienek i najmłodszy Dzidźka
(czyli Zdzisiek). Wszyscy, prócz Dzidźki byli żonaci i posiadali progeniturę.
Wszyscy bywali
gośćmi ,,Strzelnicy”, chociaż z różną częstotliwością. Mnie kojarzyli się z
filmowymi braćmi Marx. Chociaż byli braćmi, to różnili się bardzo między sobą.
Nie tylko wyglądem zewnętrznym. Właściwie, jak ktoś nie wiedział, że są ze sobą
blisko spokrewnieni, to po wyglądzie nie domyśliłby się tego.
A co wyróżniało
tych dżentelmenów spośród tłumu innych ? Otóż - ich wyjątkowy, bardzo
charakterystyczny sposób wysławiania się. Niestety nie potrafię sprecyzować, na
czym ta wyjątkowość polegała. Tego się nie da zrobić, to trzeba było widzieć i
słyszeć. Była to lokalna odmiana wileńskiego dialektu dopasowana do nowej
rzeczywistości, gęsto doprawiona folklorystycznymi kąskami i wzbogacona
współczesną nowomową. A do tego było to w specyficzny sposób dowcipne. Bardzo
dowcipne. Czarodziejski konglomerat. Oskar Kolberg byłby w siódmym niebie.
Ja byłem. Godzinami
mogłem słuchać opowieści Władka, Felka, czy Gienka. Mówili o zwykłych,
codziennych rzeczach, ale nie treść była tu ważna, tylko forma. Mówili tak
jakby byli z jakiejś innej sztuki, albo z innej planety. Zwracali się do swych
interlokutorów - per ,,człowiecze”. Do tego mimika. Jej mistrzem był Władek. Po
kilku kuflach nabierał groźnego wyglądu, niczym jego wołoski imiennik Vlad
Palownik. Z ta swoją groźna miną przypominał też japońskiego samuraja ze starych, wschodnich
rycin. Jak już się porządnie wstawił, to wszystkim wokół powtarzał:
- Człowiecze! Ja tu
rządzę! I moj pies !
Dzidźka i Władek
byli wozakami. Obaj posiadali konie, z których byli dumni. Często też
przechwalali się, czyj koń jest lepszy. Świadkowie tych słownych utarczek mieli
ubaw po pachy. Zacietrzewieni bracia sprawiali wtedy wrażenie osób gotowych
chwycić za furmańskie atrybuty, czyli baty, by udowodnić swoje racje.
Co do umiejętności
ich czworonogów, to koń Dzidźki sam niejednokrotnie odwoził swego pana, który
tracił kontakt z rzeczywistością po zaaplikowaniu przesadnej ilości
rozweselających trunków i spał w najlepsze ,,na pace”. Mieszkańcy Ornety
przyzwyczajeni byli do widoku furmanki widma.
Wprawdzie
,,Strzelnica” była pijalnią piwa, ale piwo nie było jedynym napojem alkoholowym
konsumowanym w tym lokalu. W nosie, albo w innym otworze mieli bywalcy tekst napisany
na tabliczce umieszczonej nad bufetem -
ZAKAZ SPOŻYWANIA ALKOHOLU.
Nie każdy był
amatorem chmielowego napoju. Byli tacy, co woleli mocniejsze trunki. Nielegalny
wyszynk odbywał się pod patronatem Lucyny. Wszyscy bez wyjątku grzecznie
prosili o zgodę, ona w majestacie swojej wszechwładzy zezwalała na proceder. Nierzadko
dawała się namówić na symboliczny ,,kusztyczek”.
Bardzo popularnym
wśród bywalców drinkiem był ,,U-bot”. Jak się go przyrządzało ?
Z pełnego kufla należało odpić nieco piwa i w jego miejsce
zatopić literatkę napełnioną wódką. Kieliszek osiadał na dnie i drink był
gotowy. Trzeba było wypić całą zawartość kufla, wraz z zanurzoną w nim wódką.
Wymagało to pewnej wprawy, bo odstawiając kufel trzeba było uchwycić w usta i zębami
przytrzymać pustą literatkę. Niektórzy bywalcy do perfekcji opanowali sztukę
,,zatapiania
U-bota”.
Puste butelki po
wódce stawiało się za bufetem. Bufetowa skrzętnie magazynowała je na zapleczu. Raz
w tygodniu Staś ,,Bombel”, również stały bywalec, mój sąsiad z naprzeciwka -
traktorzysta zatrudniony w Administracji Domów Mieszkalnych, zawoził kilka
worków pustych butelek do punktu skupu. Miała z tego zapobiegliwa Lucyna stały
dopływ nieksięgowanej gotówki.
,,Bombel” też był
nietuzinkową postacią. Słusznej postury, z pieczołowicie wyhodowanym,
pokaźnym mięśniem piwnym (brzuchem), łudząco
podobny do sierżanta Garcii, ale też do Oliviera Hardego (tak się chyba nazywał ten gruby od Flipa i
Flapa ?). Miał słabą głowę do alkoholu, ale za to potrafił zeżreć. Zeżreć. Nie
boję się użyć tego słowa, a na swoje usprawiedliwienie podaję przykład.
Staś, jako
traktorzysta pracujący na terenie miasta często zajeżdżał do domu by ,,coś
przekąsić”. Niech sobie nikt nie myśli, że taka przekąska to była kanapka, albo
talerz zupy z wczorajszego obiadu.
Oj, miała matka
utrapienie ze swoim pierworodnym, bo apetyt mu dopisywał wręcz nieziemski.
Staś stale chodził głodny jak stado wściekłych, tatarskich
psów. Nie daj Boże, że wpadał do domu pod nieobecność matki. A tak niestety
czasami się zdarzało.
Raz Andzia gotowała
galaretę z nóżek wieprzowych. Znając możliwości swego syna uwarzyła w wielkim
garze (innych w domu nie używała) wywar z szesnastu nóżek. Ile się namęczyła
przy obieraniu kostek z gorących, tłustych i śliskich kawałków skóry, wie tylko
ona. A robiła to po raz pierwszy. Tak jej posmakował galareta mojej mamy, że
poprosiła ją o przepis i sama postanowiła zmierzyć się z kulinarnym wyzwaniem.
Gdy w końcu ostatnie
kawałki wylądowały w garze przypomniała sobie, że musi iść do sklepu, bo
zabrakło pieprzu do doprawienia potrawy. Dumna z siebie udała się czym prędzej do
spożywczaka. Zajęło jej to dziesięć minut.
Gdy wróciła do domu,
to cudem nie padła trupem w progu. Cóż takiego ujrzała Andzia, że omal jej z
nóg nie zwaliło ?
Otóż synka swego - Stasia, który odstawiał od ust pusty gar
w którym jeszcze przed kilkoma minutami była stygnąca galareta dla całej
rodziny.
Andzia z wrażenia
nawet zwyzywać go nie mogła. Wyglądała jak przed atakiem apopleksji. Tak ją
przytkało. Powtarzała tylko zduszonym dyszkantem:
- Ty, ty, ty …
,,Bombel” przewidując
co się może stać, jak matka uzyska zdolność działania czmychnął niczym bies
przed Panią Twardowską do drzwi tłumacząc się nieprzekonująco:
- Myślałem, że to
rosołek do popicia.
I tyle go Andzia widziała tego sądnego dnia. Nigdy więcej
nie ugotowała już galarety.
Bardzo rzadko do
,,Strzelnicy” zaglądali przedstawiciele prawa, czyli słynna Milicja Obywatelska
i jej ,,wierne pieski” – ormowcy. Właściwie to przyjeżdżali tylko na
interwencję. A te zdarzały się od wielkiego dzwonu. Z większością krnąbrnych
klientów Lucyna radziła sobie bez
problemów.
Nie robiła też
wielkiego ,,halo”, jak panowie dali sobie od czasu do czasu po mordzie, albo
któryś rozbił kufel na łbie interlokutora. Zaporowa cena za rozbity kufel
wynosiła 100 złotych, które Lucyna bezwarunkowo inkasowała i skrzętnie umieszczała
za dekoltem. Rozprawa przed Kolegium do Spraw Wykroczeń kończyła się zawsze
poważniejszym wydatkiem. Rozrabiający musieli też uprzątnąć rozbite kawałki
szkła.
Jeśli konieczna była
interwencja medyczna, to poszkodowany delikwent mógł się udać do mieszczącego
się po sąsiedzku Pogotowia Ratunkowego. Personel był wprawiony w zaszywaniu
rozbitych kuflem głów. Potem z owiniętym jak egipska mumia czerepem wracał, by wypić jeszcze kufelek,
albo dwa, w celu uzupełnienia utraconych płynów ustrojowych. Życie toczyło się
dalej.
Do ,,Strzelnicy” prawie
nigdy nie zachodziły panie. To był lokal typowo męski, niczym w odległych,
egzotycznych krajach muzułmańskich. Czasami, któraś nadgorliwa żona zachodziła
po męża, który wziął wypłatę i nie dotarł jeszcze do domu, do głodnych dzieci.
Straszny to był dyshonor i ujma dla ,,głowy rodziny”, toteż rzadko który takim perswazjom
ulegał i opuszczał towarzystwo kolegów.
Żaden szanujący się
lokal rozrywkowy, a takim niewątpliwie była nasza ,,Strzelnica” nie mógł funkcjonować
bez hazardu. Toż to jedna z najważniejszych męskich rozrywek, ważniejsza
na pewno niż cały ten przereklamowany seks. Nie mogło go u nas zabraknąć (hazardu,
nie seksu) i oczywiście nie brakowało. Oficjalnie był zakazany w miejscach
publicznych, ale kto by tam zawracał sobie gitarę tymi wszystkimi zakazami i
nakazami. Człowiek by szybko od tego zwariował. Na szczęście Lucyna również
była apologetką bardzo swobodnego podejścia do przepisów i zezwalała na grę w
karty. Robotnicza brać otrzymywała wynagrodzenie za swoją pracę dziesiątego dnia
każdego miesiąca. Jak już wspomniałem znalezienie w dniu wypłaty miejsca w
którymkolwiek lokalu z wyszynkiem graniczyło z cudem. Tego dnia nasza pijalnia
zmieniała się w prawdziwa ,,jaskinię hazardu”. Wszystkie stoliki przypominały oblepione
pszczołami plastry miodu. Oczywiście nie wszyscy grali, ale każdy grający miał
wokół siebie wianuszek wiernych kibiców. Kibice nie robili tego
bezinteresownie: po pierwsze mogli się cieszyć niecodzienną rywalizacją, a po
drugie - po każdej większej wygranej puli ,,sponsor” w przypływie dobrego
humoru stawiał kolejkę. Grano przede wszystkim w pokera: trzydziestoma dwiema
kartami, z trzykrotnym przebiciem, również w ciemno, z otwarciem od pary dam. Czasami grywano też w
oczko, ale poker był bardziej widowiskowy dla obserwatorów. Grę zaczynało
czterech, resztę grona (dosłownie i w przenośni) stanowili obserwatorzy. Jak
partia była atrakcyjna to nie było nawet widać grających, tak liczne bywało
audytorium. Każdemu rozdaniu towarzyszyło mniejsze, lub większe napięcie. To
nie był towarzyski pokerek przy piwku. Jak już gra się ,,rozkręciła” stawki
bywały bardzo wysokie. Ludzie ogarnięci żądzą hazardu często zostawiali przy
stolikach swoje całomiesięczne zarobki. Odchodzili załamani, czasami ,,pękali” i z płaczem
błagali wygranych o litość. Powoływali się na swoje biedne dzieci, które nie
będą miały co jeść przez cały miesiąc. Ale litości dla przegranych nie było. Dobrze,
jak taki nieszczęśnik po otrzymaniu tak srogiej nauczki nie zasiadł już nigdy
przy karcianym stoliku. Niestety najczęściej chęć rewanżu bywała silniejsza niż
zdrowy rozsądek i rodzinna tragedia trwała. Jak to niektórzy francuzi mówią –
Tel Awiw. Najwyższą, udokumentowaną pulą była równowartość czterech wypłat,
kiedy to ,,Jancyś” puścił z torbami Romana Wężca (kareta asów versus kareta króli).
Roman zniósł to dzielnie, ale te cztery króle z ręki śniły mu się chyba do
końca życia.
Działy się tu rzeczy
małe i wielkie, codzienne i niecodzienne, zwyczajne i sensacyjne. Razu pewnego,
wieczorem zaszedł na piwo, jak co dzień zresztą, Alek Grzebowicz. Pracował jako
operator koparki w tym samym przedsiębiorstwie, w którym ,,Bombel” zarabiał na
swoje nieskomplikowane życie. Tym razem jednak przyniósł ze sobą coś, co powodowało,
że czuł się kimś wyjątkowo wyjątkowym i miał w związku z powyższym fantastyczny
humor. Była to tajemnica. Tajemnica tak ważna, że za żadne skarby, ano właśnie -
o to chodzi - Alek stał się posiadaczem skarbu. Skarbu, który wkrótce zmieni
całkowicie jego przesrane do tej pory życie. Wyniesie się od wrednej teściowej,
która cały czas ciosa kołki na jego biednej głowie wyzywając go od
nieudaczników i oferm. Zabierze żonę i dzieci i udowodni starej wiedźmie, że
nie miała racji. Jak będzie chciała ich odwiedzić będzie musiała prosić o
audiencję.
Ktoś by pomyślał, że
Alkowi odbiło, ale nie. Rzeczywiście znalazł dziś skarb. Pracując przy
rozbiórce starego domu przy Zaułku Klasztornym zaczepił łyżką koparki o coś, co
okazało się solidnym kufrem z metalowymi okuciami na rogach. Kufer był tak
ciężki, że sam nie dał rady dźwignąć go z ziemi, choć był chłopem na schwał, co
się zowie. Nie popadł w panikę, jakoś udało mu się przetransportować go do chlewika teściowej tak,
że nikt tego nie widział. Jak w końcu udało mu się otworzyć oporne wieko, to to
co zobaczył sprawiło, że stał się najszczęśliwszym człowiekiem w Ornecie, a
może i w całym powiecie. Kufer po brzegi wypełniony był błyszczącymi, srebrnymi
monetami.
- A pod spodem może
być złotoo ! – prawie krzyknął świeżo upieczony posiadacz skarbu.
Stara moneta, solidna, ciężka, chyba niemiecka - z 1774
roku, jedyna jaką wziął ze sobą była twardym dowodem na jego wiarygodność. Ale
Alek nie miał najmniejszego zamiaru komukolwiek jej pokazywać. Natomiast pokaże
dziś gest. Niech koledzy zapamiętają, że jako ubogi też był równym gościem. Na
szczęście posiadał gotówkę. Wprawdzie nie był to dzień wypłaty, ale dziś w
firmie wziął pożyczkę na zakup dawno oczekiwanej przez rodzinę lodówki.
- Co mi tam lodówka
? – pomyślał – Jak będę chciał, to kupię ich dziesięć. Albo sto.
I zaczął stawiać. Szczodrze, po staropolsku. Wkrótce jego
stolik zapełnił się gronem ,,prawdziwych kumpli”. Wśród bywalców byli i tacy,
co to nigdy groszem nie śmierdzieli i tylko czekali na taką okazję. Było rojno,
gwarno i bardzo wesoło. Nie tylko piwo było konsumowane. Wkrótce na stoliku, a
właściwie pod, pojawiła się wódka. Jedna półlitrówka, druga, trzecia. Alkowa moneta zrobiła się gorąca i zaczęła
dopominać się zainteresowania. Korciło go, by powiedzieć kolegom o skarbie i
pokazać błyszczący krążek, ale resztką rozsądku bronił się przed tym. Wkrótce i
ta resztka zalana została alkoholem i pijany operator koparki sięgając do
kieszeni zaczął dukać:
- Pokażę wam coś,
coś, coś – bełkotał nieporadnie grzebiąc w kieszeni. - Już nieedłuugo bedziecie
mi mówić – paan Alek Grzebowicz.
I rzucił na stół brzęczący krążek. Będzie tego żałował do
końca swoich dni.
Wracającego do domu
chwiejnym krokiem Alka zwinął radiowóz milicyjny. Po nocy spędzonej na dechach
w areszcie twardo bronił się, że nic nie wie o żadnym skarbie, ale na nic były
te starania. Milicjanci bez trudu odnaleźli kufer w chlewiku. Jak się o tym
dowiedział, to gorzko zapłakał. Oczami wyobraźni zobaczył chyba siebie
wracającego z podkulonym ogonem przed oblicze wrednej teściowej.
Komentarze
Prześlij komentarz